Andrzej Lis i Edward Pasztor w Czeskim Cieszynie
Andrzej Lis i Edward Pasztor w Czeskim Cieszynie


55-letni żorzanin włóczy się po Starym Kontynencie dwa, trzy tygodnie w roku i wraca do swojego mieszkania w osiedlu Sikorskiego. Żona już przywykła do jego eskapad. A nawet podziwia pasję małżonka, któremu sylwetki mogliby pozazdrościć 20-latkowie. Od dzieciństwa kochał sport. Jeździł rowerem, kopał piłkę i biegał z rakietą po kortach. Obecnie prezesuje Żorskiemu Towarzystwu Tenisa Ziemnego. Przez 32 lata pracował w górnictwie. W kopalni Jas-Mos piął się po szczebelkach kariery; od zwykłego szlepra przez nadsztygara do stanowiska dyspozytora całego zakładu. Zasłynął tym, że codziennie meldował się w robocie na rowerze. Z Żor do Jastrzębia jest kilkanaście km, pokonywał więc tam i z powrotem dystans ponad 30 km. Mało komu chciałoby się tracić siły na taką ekstrawagancję.
Wreszcie ma czas
A jemu ciągle było mało. W wolnych chwilach z żoną i dwojgiem dzieci jeździł na rowerze po Górnym Śląsku. Od prawie pięciu lat przebywa na emeryturze. Wreszcie może sobie pozwolić na dłuższe wyprawy po Europie. Zawsze podróżuje z kolegą. Na pierwszą eskapadę do Wenecji zaprosił Edwarda Pasztora (ma przodków na Węgrzech) z Jastrzębia. Obaj znali się z pracy w tej samej kopalni. Ponadto uprawiają bliźniacze hobby. Wyruszyli w maju. – Mieliśmy przepiękną, słoneczną pogodę – wspomina pan Andrzej. Na dłużej zatrzymali się na południu Węgier. Kiedyś Lis pracował u Madziarów w górniczym dozorze. Trzy lata spędził w kopalniach niedaleko Pecza i Komlo, więc teraz chciał odwiedzić dawnych kolegów. Tam dobrze nauczył się języka naszych bratanków, choć jest on niezmiernie trudny do opanowania.
Zanim opuścili Węgry, spędzili noc w kempingu dla naturystów. Skorzystali z wolnych miejsc. Nie spotkali tam jednak ani jednego golasa, gdyż dopiero zaczął się maj i na dworze było chłodno. Byli jedynymi gośćmi ośrodka dla naturystów, i to jeszcze tekstylnymi. Następnie przebyli Chorwację i przez Półwysep Istria dostali się do Wenecji. Samo miasto urzekło podróżników. Na Placu Świętego Marka nie mogli opędzić się od polskich turystów. Każdy chciał sobie zrobić zdjęcie z naszymi globtroterami. Ale po raz pierwszy mieli problem z rowerami. Niemal cała Wenecja leży na wodzie. Dlatego nieraz musieli przenosić swoje jednoślady nad słynnymi weneckimi kanałami. Zwiedzili też Chorwację, do której pan Andrzej często wraca myślami.
Ślady wojny
– Chciałem poznać ten kraj ze względu na wojnę – wyjaśnia. Jeszcze trzy lata temu w środkowej Chorwacji było pełno śladów działań zbrojnych, które pochłonęły tysiące ludzkich istnień. – Spotykaliśmy opustoszałe zniszczone wioski, które musieli opuścić Serbowie. Domy straszyły ogromnymi wyrwami od uderzeń pocisków. Tymczasem przed wojną były to okazałe wille, wzniesione w całości z czerwonej cegły. Należały do osób, którym wiodło się dobrze. Jeszcze teraz, kilka lat po kataklizmie, gdzieniegdzie stoją złowieszcze tablice, ostrzegające po chorwacku, by nie wchodzić do wioski, gdyż wciąż są tam miny. Wszędzie jest mnóstwo grobów. Sądziliśmy, że w tych wioskach nikt już nie mieszka. Kiedyś jednak chcieliśmy zaczerpnąć wody z przydrożnej studni, a tu jak spod ziemi wyrosła przed nami staruszka. Ostrzegła, że woda jest zatruta i pokazała nam inną studnię – wspomina wdzięczny żorzanin.
Po powrocie do kraju liczniki obu rowerów wskazywały 2824 km, a to już niemało. W 2004 roku przyjaciele postanowili wyprawić się do Grecji. Podróż miała być jeszcze cięższa, bo szlak wiódł przez wyższe partie Bałkanów i najbardziej niebezpieczne rejony Europy. Żorski globtroter zawsze podróżował na rowerach polskiej produkcji z osprzętem prestiżowych firm zachodnich. Oczywiście nie idzie mu o prestiż, ale jakość. Obecnie korzysta z rodzimego trekkingowego Maxima, który świetnie spisuje się w górach. Zawsze ubiera strój kolarski, bo jest najlepszy na długich trasach. Każdy z globtroterów zabiera z domu ponad 20 kg bagażu. Oprócz jedzenia na trzy, cztery dni wkładają do toreb po dwa dodatkowe stroje; jeden do jazdy w deszczu i niskich temperaturach, drugi, gdy na dworze jest ciepło. Wiozą też ze sobą namiot.
Czas się zatrzymał
Zwykle biwakują na dziko, bo jest taniej, choć na pewno mniej bezpiecznie. Granicę węgiersko-serbską przekroczyli za Szegedem. – Już w pierwszym jugosłowiańskim mieście Subotica widać, że ten kraj zatrzymał się w rozwoju na latach 70. ubiegłego wieku – opowiada Andrzej Lis. No cóż, wojna i restrykcje Zachodu zrobiły swoje. Policjanci patrolujący ulice jeździli wysłużonymi samochodami Zastava. Młodsi czytelnicy zapewne nie wiedzą, że były to samochody produkowane w latach 1954-1983 na licencjach włoskich fiatów w serbskim Kragujevacu. Nawet w dużych miastach nie ma supermarketów. Przy drogach brakuje nowoczesnych stacji paliw. Widok to doprawdy osobliwy dla współczesnego Polaka. – Niemniej Serbowie byli bardzo serdeczni. Wciąż lubią Polaków i nienawidzą Amerykanów – stwierdza żorzanin.
Globtroterom nie udało się niestety wjechać na teren Macedonii. – Okazało się, że musimy mieć wizy. Nie kryliśmy zaskoczenia, bo w polskim biurze podróży zapewniano nas, że wizy wcale nie będą potrzebne. Wielka szkoda, bo z granicy serbsko-macedońskiej do greckich Salonik, które leżą nad ciepłym Morzem Egejskim, było już tylko 220 km – żałuje pan Andrzej. Globtroterzy musieli więc zawrócić do serbskiego Preseva. – Chcieliśmy ominąć ów rejon, bo jest tam jeszcze bardziej niebezpiecznie niż w Kosowie. Nie było jednak takiej możliwości. W okolicy żyje większość muzułmańska i tylko niewielu Serbów. Stąd wszędzie kręci się mnóstwo wojska w pełnym bojowym rynsztunku. Są nawet zapory przeciwczołgowe – relacjonuje żorzanin.
Niebo zapłakało
Obok dworca kolejowego stało osiem ciężarówek z wojskiem i policją. Globtroterzy poczęstowali kolejarzy nescafe, której próżno szukać na tamtejszym rynku. Postanowili rozbić namiot obok dworca. Tymczasem serbscy kolejarze wyperswadowali im ten pomysł. – Rano znajdziemy was bez głów i rąk. Lepiej jedźcie nocnym pociągiem do Niszu – poradzili pracownicy kolei. Choć liczniki rowerów wskazywały ledwie 1400 km, nasi cykliści wzięli sobie przestrogę do serca i ruszyli dalej. Przedostali się do Vukovaru we wschodniej Chorwacji. W 1991 roku miasto zbombardowały wojska serbskie. Zniszczenia widać do dziś. Przez całą wyprawę padał deszcz. Tylko w jednym z siedemnastu dni z nieba lała się woda, tak jakby niebo płakało nad umęczonymi Bałkanami. Na węgierskiej granicy zabrał obu globtroterów do samochodu syn Andrzeja, Łukasz. Na rowerach przejechali tym razem 1830 km.
Na trzecią wyprawę Lis pojechał z nowym partnerem Bernardem Pietrasem z Czerwionki-Leszczyn, gdyż Pasztor przeprowadził się nad morze. Ich celem było przejechanie naddunajską trasą rowerową. Globtroterzy najpierw przebyli prawie całą Polską zachodnią. Granicę z Czechami przekroczyli w Górach Sowich. Dwa dni spędzili w popularnym kurorcie Karlowe Wary, popijając zdrowe wody i zażywając kąpieli w gorących solankach. Słynna naddunajska trasa zaczyna się w bawarskim Passau u ujścia rzek Ilz oraz Inn do Dunaju. Jak wyjaśnia nasz rozmówca, jest to trasa łatwa, ale wyjątkowej urody. W Austrii po obu stronach rzeki leżą prześliczne miasteczka: Melk, Grein, Krems czy Ybbs. W słońcu lśnią czerwone dachówki. Wszystko sterylnie czyste. Każdy dom jest zabytkiem, harmonijnie wkomponowanym w całe miasto.
Uroda Dunaju
– W oddali widnieją ośnieżone wierzchołki Alp. I można by tak zachwycać się bez końca – wylicza pan Andrzej. Po drodze spotkali Australijkę, która przeleciała samolotem tysiące kilometrów specjalnie po to, by pojeździć rowerem na trasie naddunajskiej. Zbiera się tam zatem towarzystwo międzynarodowe. Najwięcej jest Niemców, a potem Czechów i Słowaków. Najstarsi mają pod 90 lat. Polacy są rzadkością. Póki co, nie należymy jeszcze niestety do społeczeństw cyklistów. Panowie Andrzej i Bernard zatrzymali się w gospodarstwie agroturystycznym, gdzie po raz pierwszy zobaczyli wolno żyjące pawie. Natomiast zakamarkami Bratysławy przeprowadził ich pewien obieżyświat z Czech. Potem były Pieszczany i kąpiel w termalnych źródłach, Trenczin, Żylina i wreszcie Jaworzynka w Beskidzie Śląskim.
W tym roku obaj panowie przebyli jeszcze na rowerach Bieszczady. Na Połoninie Wetlińskiej spotkali mężczyznę, który zajmuje się wytwarzaniem serów owczego i koziego. Okazało się, że pochodzi z Rybnika. W Bieszczady wyjechał z rodziną. Wszyscy są tutaj bardzo szczęśliwi, z dala od zgiełku miasta. Teraz obaj pasjonaci szykują się do kolejnej wyprawy. W tym roku pojadą na Sycylię. Jak zwykle wyruszą w maju, by na południu Europy znaleźć dużo słońca. Powoli też przymierzają się do wylotu za ocean. Chcą przejechać na rowerze wszerz Stany Zjednoczone – od Atlantyku po Pacyfik. Szukają sponsorów. Najwcześniej wyruszą za dwa lata.

2

Komentarze

  • szymon osiedle 17 marca 2007 21:55sikorski to najlepsze osiedle w Żorach, nie dziwię się, że tacy sportowcy tam mieszkają :)
  • kamis błąd 16 marca 2007 11:41Andrzej lis niemieszka na os.Sikorskiego.Pozdrawiam.

Dodaj komentarz