Dziewczynka z palmą w kształcie krzyża. Zdjęcie: Lucjan Buchalik
Dziewczynka z palmą w kształcie krzyża. Zdjęcie: Lucjan Buchalik

Wielkanoc i Boże Narodzenie to tak ważne święta w chrześcijańskim świecie, że trudno nawet wyobrazić sobie ich spędzanie z dala od rodziny. W życiu podróżnika różnie jednak bywa, bo ekspedycje planuje się znacznie wcześniej. Dobrze wie o tym Lucjan Buchalik, szef żorskiego muzeum, etnolog i badacz Afryki, który kilka razy w okresie Wielkanocy był na Czarnym Lądzie.
– Czasem tak wypadnie, bo nie da się zmienić terminu wyprawy. Wtedy trzeba oswoić się z myślą, że nie będzie się z żoną i dziećmi, przygotować sobie dobre jedzenie, żeby przynajmniej ono przypominało o świętach. Prawda jest jednak taka, że chciałoby się, aby minęły one jak najprędzej – stwierdza pan Lucjan. Jak dodaje, chrześcijaństwo w Afryce jest obecne od około wieku (choć w części regionów zakorzeniło się już w V stuleciu), ale odsetek wyznawców tej wiary jest niewielki. Z tego powodu w wielu miejscowościach nie ma nawet mowy o świątecznym nastroju, zdarzają się za to różne sytuacje, wynikające z tego, że my mamy obyczaje niż Afrykańczycy. Dyrektor Buchalik tak naprawdę uświadomił to sobie w 1985 roku, gdy po raz pierwszy przyszło mu obchodzić Wielkanoc na Czarnym Lądzie.

Zgorszenie tubylców
Uczestniczył w wyprawie, która zmierzała do Mali ciężarowym jelczem. Ekipa liczyła osiem osób (było wśród nich sześciu studentów etnologii, opiekun z Muzeum Narodowego w Szczecinie i kierowca), a ponieważ musiała pokonać Saharę, jechała głównie nocami, bo wtedy jest chłodniej. W lany poniedziałek nocą dotarła do Tessalit, pierwszej większej miejscowości na trasie z Algierii do Mali, w której znajduje się posterunek graniczny, gdzie trzeba załatwić formalności niezbędne do dalszej podróży, np. ubezpieczenie. Ponieważ jednak wszystko było zamknięte, badacze położyli się spać tam, gdzie kto mógł. – Ja, o ile pamiętam, ułożyłem się w aucie – wspomina pan Lucjan. O świcie obudził go kolega, krzycząc: wstawaj, śmigus-dyngus i nie szczędząc przy tym lodowatej wody. Miejscowi, których mieszkało tam wtedy około setki w szałasach i lepiankach, bo wieś była bardzo uboga, zareagowali na to świętym oburzeniem. Nie mogli pojąć, jak ktoś może marnować wodę do polewania się. Wynika to z tego, że w zasadzie w całej Afryce dotkliwie brakuje wody, więc służy ona przede wszystkim do picia. Jeśli jest jej trochę więcej, to można pomyśleć o myciu, ale na pewno nie o żadnym śmigusie-dyngusie. – Krótko mówiąc, tubylcy uznaliby ten obyczaj za świętokradztwo – śmieje się pan Lucjan. Jak dodaje, potem on i jego koledzy ogolili się w miseczkach. Nie udało się im niestety uniknąć wrogich spojrzeń krajowców, którzy namierzyli ich i podczas porannej toalety. Potem poszli załatwiać formalności.

Z kozą w tle
– Nie wiem, czemu, ale w pamięć wryła mi się koza, która siedziała w pomieszczeniu celników i pożerała papierosy, zaczynając od tytoniu, a kończąc na ustnikach. Wyglądało to tak, jakby chciała wyczyścić sobie pysk po tym paskudnym jedzeniu – opowiada pan Lucjan. Po południu badacze ruszyli w dalszą podróż. Po drodze zobaczyli na pustyni modlącego się Tuarega, który klęczał na dywaniku i bił pokłony Allachowi. Wcześniej obmył się w piasku, co w Afryce nikogo nie dziwi, i to niezależnie od wyznania. Do modlitwy, jak wszędzie, trzeba bowiem nie tylko czystości duszy, ale także ciała, a jeśli nie ma wody, to do ablucji używa się piasku. Pod wieczór Polacy byli już w Gao, gdzie żyje niewielka społeczność chrześcijańska. Z rana odbyła się tam skromna msza, ale Wielkanocy nie było widać. – Nam też zresztą świąteczny nastrój minął jeszcze w Tessalit. Byliśmy szczęśliwi, że udało się przebyć bez problemów większość drogi przez Saharę – opowiada dyrektor, który wtedy był jeszcze studentem etnologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Pięć lat później był członkiem ośmioosobowej ekspedycji, która zmierzała w głąb Czarnego Lądu dwoma tarpanami honkerami. Pech chciał, że jeden po drugim zepsuły się na Saharze na terytorium Algierii. Badacze tkwili tam jakiś czas, w końcu udało się im ściągnąć pomoc i doholować oba auta do Tamanrasset. Dotarli tu w Wielką Sobotę i rozbili na kempingu, gdzie było sporo białych. Potem okazało się, że na miejscu jest i chrześcijańska misja, którą założył prawdopodobnie francuski zakonnik i eremita Charles Foucauld, zmarły już jakiś czas temu.

Nocna procesja
Mieszkał w pustelni na wzgórzu Assekrem za miastem, która zachowała się do dziś. – Jej zwiedzanie robi wrażenie – opowiada pan Lucjan. On i jego towarzysze poznali się tam z ojcem Kazimierzem z Sanoka, który pracował w misji, co dodało im ducha. Od niego dowiedzieli się, że Wielka Sobota to dla miejscowych chrześcijan najważniejsze święto okresu Wielkanocy i przekonali się o tym sami. Wieczorem w kościele, który przypomina lepiankę, bo jest wzniesiony z cegieł suszonych na słońcu, odbyła się msza rezurekcyjna z procesją. Uczestniczyło w niej około stu ludzi, którzy nieśli zapalone świece i liście palm. Badacze nie byli tam jedynymi Polakami, nie licząc ojca Kazimierza. Okazało się bowiem, że kilka osób, które zatrzymały się na kempingu, to też nasi rodacy.
Kolejną grupę stanowili specjaliści, którzy pracowali w niemieckiej firmie, budującej wodociąg. Ich szefem był Henryk Wasilewski. – Spotkanie grupy rodaków tam, w sercu pustyni, było wspaniałą niespodzianką. To wszystko, jak sądzę, sprawiło, że ta msza miała wyjątkowy nastrój, poza tym wytworzyła poczucie takiego zjednoczenia, jakiego wcześniej chyba nie zaznałem – wyznaje pan Lucjan. Po nabożeństwie badacze, Europejczycy z kempingu i fachowcy od wodociągu umówili się na wielkanocne śniadanie. Nazajutrz z rana zestawili namioty, usmażyli jajecznicę i ugotowali niemało jaj, bo przecież trzeba było się nimi podzielić. – Można powiedzieć, że były to pisanki, bo, aby tradycji stało się zadość, ozdobiliśmy je jakimiś naklejankami. Na koniec obdarowaliśmy się długopisami – dopowiada dyrektor.

Części z Polski
Następnego dnia z rana cała ekipa urządziła sobie skromny śmigus-dyngus, bacząc, aby nie dostrzegli tego miejscowi. Potem członkowie wyprawy musieli zająć się zepsutymi samochodami, a tu zaczęły się schody. Choć bowiem tarpany honkery były wówczas nowoczesnymi samochodami, to w Algierii nie było mowy o kupieniu do nich jakichkolwiek części zamiennych. – Musieliśmy sprowadzać je z kraju, a to trwało. W efekcie spędziliśmy w Tamanrasset blisko dwa tygodnie. Wykorzystaliśmy je na zwiedzanie okolicy. Przy okazji przekonaliśmy się, że można tam nabyć przewodniki turystyczne w naszym języku. Niewykluczone, że to zasługa ojca Kazimierza albo tych budowlańców – zastanawia się pan Lucjan. Siedem lat później w wigilię Niedzieli Palmowej znalazł się w Wagadugu, stolicy Burkina Faso. Zakwaterował się w hotelu (porządnym, z klimatyzacją), a nazajutrz z rana zorientował się, że w mieście odbędą się dwie katolickie msze: jedna po francusku w małym kościółku, druga w języku lokalnym w katedrze, wzniesionej przez Francuzów jeszcze w czasach kolonialnych, dotąd nieukończonej, ale bardzo okazałej. Poszedł na tę drugą, bo nie na darmo jest etnologiem. Był zachwycony oprawą nabożeństwa, w którego odprawianiu (nie licząc kapłanów) uczestniczyło ok. 20 osób. Wśród celebrantów były nawet zespół taneczny i dwie orkiestry. Ich członkowie tańczyli oraz grali na tam-tamach i grzechotkach. Mieli dla kogo, gdyż świątynia była pełna tubylców z palmami, zrobionymi z liści palm.

Niedziela z palmami
– W Afryce nawiązuje się więc do wjazdu Chrystusa do Jerozolimy, gdzie mieszkańcy witali go, rzucając liście palm pod nogi osiołka, na którym jechał – stwierdza pan Lucek. Najbardziej spodobała mu się dziewczynka, która miała piękną palmę w kształcie krzyża. Po wyjściu na zewnątrz znów doznał oczarowania. Choć bowiem plac katedralny to klepisko, ale był elegancko wysprzątany i pełen mobiletek, jak krajowcy nazywają motorowery marki Peugeot, a w niedzielę przyjeżdżają nimi na mszę. Parafia pomyślała też o wiernych. Po placu krzątały się panie, które rozstawiały na stołach półmiski z ryżem i kaszą, polanymi sosem. Do tego było mnóstwo sałatek i piwo. Biedniejsi licznie korzystali z tej oferty (duża porcja kosztowała około naszej złotówki), bogatsi szli do kawiarni czy restauracji. Mało tego: mobiletek, ustawionych w szeregu i zabezpieczonych taśmami, pilnował porządkowy, więc nie było mowy o tym, żeby ktoś komuś ukradł pojazd, a po zakończeniu uroczystości ochroniarz kolejno wydawał motorowery właścicielom. Zupełnie inaczej było w wiosce Namsiguya, leżącej ok. 200 km od Wagadugu, gdzie pan Lucjan znalazł się w Wielki Piątek. W kościele akurat odprawiano Drogę Krzyżowa, więc postanowił tam zajść i zobaczył ogrom nędzy tej społeczności. Świątynię tworzyły trzy ściany i kawałek blachy rozpiętej nad ołtarzem, w którym znajdowały się tylko obraz Matki Boskiej i portret papieża Jana Pawła II, nie było też nawet stacji Męki Pańskiej, bo tubylców nie stać na taki wydatek.

Radość wiary
Ceremonię prowadził katecheta, a ograniczała się ona w zasadzie do czytania Ewangelii. Oprawę tworzyło kilku chłopców, którzy trzymali krzyż, w uroczystości uczestniczyło zresztą niewiele osób, bo reszta była w pracy. – Odczuwało się jednak powagę tego dnia – zaznacza dyrektor. Jak dodaje, święta mają tam inny wymiar niż u nas. My chcemy mieć wszystko wytłumaczalne, Afrykańczycy podchodzą do religii z ekstazą i przyjmują w sposób naturalny wszelkie elementy cudowności, które u nas podlegałyby analizie. – Wynika to z tego, że oni są znacznie bardziej religijni niż my. Widać to nawet w kościołach. U nas bywa smutno, tam widać radość ze spotkania z Bogiem, a taniec na jego chwałę to rzecz normalna – wyjaśnia pan Lucjan. Jak tłumaczy, Jezus i Matka Boska mają tam czarne twarze, gdyż Murzyni nie zaakceptowaliby innego kolory skóry u swojego boga. Inaczej wyobrażają też sobie Chrystusa Zmartwychwstałego. Bóg Człowiek jest ubrany w promieniejące szaty, w dłoni trzyma laskę, wieńczy ją jednak nie czerwona chorągiewka, jak jest u nas, lecz tron, będący tam symbolem potęgi i życia. Są i inne rozbieżności. Krajowcy bez zastrzeżeń przyjęli tradycję święconego, ale w koszyczkach są zwykle ziarno i bulwy. Nikt też nie słyszał Zajączku i prezentach, a w Wielkim Poście kapłani nie mieliby serca wymagać poszczenia od ludzi, którzy z reguły głodują przez cały rok. W wielu regionach chyba trzeba by zresztą rozważyć możliwość wprowadzenia zmian do słów pacierza: chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, bo chleb nie jest tam podstawowym pożywieniem.



Władze krajów Afryki Środkowo-Zachodniej, w których Lucjan Buchalik bywa najczęściej, podchodzą do spraw wiary z rozwagą i szacunkiem dla wszystkich religii, choć jest ich sporo. W przewadze są tam wyznawcy islamu, ale obok nich żyją wyznawcy chrześcijaństwa różnych odłamów, głównie katolicy i protestanci. Z tego też powodu w kalendarzu są zaznaczone najważniejsze święta muzułmańskie, katolickie i protestanckie. Zarówno jednak Boże Narodzenie, jak i Wielkanoc trwają jeden dzień. Jest też kłopot z piątkiem i niedzielą, bo pierwszy jest świętem dla wyznawców Allacha, a drugi dla chrześcijan. Każdy cudzoziemiec musi zatem być przygotowany na to, że od piątku do niedzieli nie załatwi praktycznie nic. (eg-p)

Komentarze

Dodaj komentarz