20022006
20022006


Basia ma 13 lat i kręci się po parkingu między dwoma marketami w Pszowie. Chce złotówkę na zeszyty dla siebie i brata, który w innym miejscu zaczepia kierowców parkujących samochody. Mówi, że przyjechali z Raciborza, ale następnego dnia są już z Jastrzębia, a brat też jest inny. Od starszej pani, która podaje jej bułkę, odwraca się i odchodzi. Śmieje się z tej łaskawości na cały głos. Dwa dni później znów inny brat. Co jakiś czas odskakują na pusty placyk targowy i przy straganach palą papierosy. Gdy przyłapuję ich na tym, mówią, że na to też trzeba, i oboje chichoczą. – Ale najważniejsze zeszyty – mówi z udawaną powagą w głosie dziewczynka. Niby-brat nie próbuje ukryć rozbawienia. Liczy grosiwo i głośno się śmieje z tych zeszytów. Po tygodniu zniknęli. Basia w niedzielę pojawia się na środku placu bazyliki Matki Boskiej Uśmiechniętej. Klęczy ze wzrokiem wbitym w ziemię. W obu rękach trzyma kartonik z napisem informującym o nędzy w rodzinie i operacji młodszego brata. Ma podbite oko i podrapaną twarz. W sobotę oberwała z bratem na parkingu od miejscowych lumpów-rówieśników. Stracili całodniowy utarg i zebrali solidne manto.Marcin czatuje przy sklepie w Wodzisławiu. Upatruje klientów zmierzających z wózkiem w kierunku samochodu. Podchodzi, gdy wszystko zostało przepakowane do bagażnika i oferuje chęć odholowania wózka do boksu. Czasem zarabia na tym złotówkę lub dwie. Większość klientów woli jednak sama odprowadzić wózek. A dwa złote na minutę to dość spory zarobek. W domu czwórka rodzeństwa. Mama nigdy nie pracowała, tata od czasu do czasu. Gdy przyciśnie bieda, cała gromadka urzęduje pod sklepem. Marcin czasem przebiera się w podarte spodnie, kurtkę z urwaną kieszenią, pluje w brudne dłonie i rozciera je na twarzy. Tak ucharakteryzowany rusza na rynek. Zaczepia młode, ładnie ubrane pary lub starsze panie i chce 29 groszy na kajzerkę. Najlepiej idzie w dni targowe. Starsze kobiety z podwodzisławskich wiosek są najhojniejsze. Dają więcej i robią krzyż za odchodzącym albo się żegnają. Patrzą po twarzach przechodniów, jakby oczekiwały odpowiedzi na pytanie: co się to porobiło?Sebastian dorabia wyłudzeniami. Kiedyś znany był z tego w szkole, ale po starciu z ojcem jednego z pokrzywdzonych maluchów dał sobie spokój. Potem jeszcze oberwał od trochę starszego za odebranie jego młodszemu bratu zapiekanki. Woli już w szkole nie ryzykować. Tym bardziej że w domu pojawił się dzielnicowy. A tak naprawdę to tego domu nie ma, jest puste mieszkanie w bloku. Ojca nigdy nie poznał, matka od paru lat włóczy się po Niemczech. Śniadanie i kolacja u sąsiadki, obiad w szkole. Kieszonkowego pod dostatkiem. Od smarkaczy wyciąga tylko drobne, dla draki. Latem na miesiąc wyjeżdża do Niemiec. Przywozi prezenty, forsę i szpanerskie ciuchy. Nauczycielowi wf. zwierzył się po wakacjach, że każdy taki wyjazd „kosztuje go kupę zdrowia”. Bo jak wytrzymać cały miesiąc bez jednego piwa? W domu codziennie wypija dwa lub trzy. A smarkaczy skubie sportowo. Tak powiedział dzielnicowemu. Ale obiecał, że to koniec. Matka by mu łeb urwała, jakby się dowiedziała, co on tu wyrabia, gdy ona tam „haruje na jego luksusy”. Podobno z tym harowaniem to gruba przesada. Tak mówi sąsiadka, która codziennie szykuje Sebastianowi śniadanie i kolację. Znacząco poprawia włosy, robi parę kroków, próbując naśladować prowokujący chód tej z Niemiec. – K... nie matka – kwituje.Robert chodzi już do szkoły, ale wygląda na przedszkolaka. Trochę w tym wszystkim aktorstwa. Wyczuł, że ludzie chętniej dają młodszym. Ma swoje punkty, gdzie odbiera gazetki, ulotki i foldery reklamowe. Biura podróży, sklep z kosiarkami, hurtownia budowlana, telefony komórkowe itp. Gdy nie ma co roznosić, idzie do banku albo na pocztę i zabiera co popadnie. Działa w okolicach rynku i dróg wylotowych z targowiska. Z potarganymi włosami i umorusaną buzią zastępuje drogę dorosłym, patrzy prosto w oczy i podaje ulotkę. Jeśli „klient” próbuje odejść, mówi prosząco, że jest głodny albo że ma urodziny. Przeważnie skutkuje. Bierze wszystko – jedzenie, słodycze i pieniądze. Do domu wraca bocznymi drogami, bo często jest obserwowany przez starszych. Gdy go złapią, zostaje z suchymi bułkami w reklamówce. Jest za mały, żeby uciec lub się obronić. Czasem wyjeżdża do innych miasteczek. Nieźle jest na odpustach. Najlepiej wspomina dzień, gdy wieczorem, przy bankomacie, znalazł sto złotych. Przestraszył się trochę tego bogactwa i zaniósł do domu. Zabrali mu, ale dostał piątaka. Teraz już nikomu nie pokaże.– W jakich warunkach żyją, najlepiej widać po dłuższych wakacjach – mówi kierowniczka świetlicy jednej ze szkół podstawowych w centrum Wodzisławia. – Tu mają darmowe obiady, a dla większości z nich jest to jedyny posiłek na cały dzień. Niektórzy trzy razy przychodzą po ziemniaki. Przed dzwonkiem na pierwszą przerwę obiadową Mirkowi cieknie z kącików ust ślina. Gdyby nauczyciel przedłużył lekcję, chłopiec wybiegłby z klasy bez pytania. Najlepiej jest podczas epidemii grypy, bo wolnych obiadów w szkole pod dostatkiem. W zeszłym roku we wrześniu przyszedł tak wychudzony, że go koledzy z klasy nie poznali. W domu troje dzieci, a nikt nie pracuje, choć ojciec jest młodym murarzem. Sześć baniek to nie dla niego. Żyją więc z renty pielęgnacyjnej na niepełnosprawnego Szymona. Jemu też nauczyciele przynoszą do domu obiad ze szkoły. Muszą pilnować, żeby ktoś z dorosłych nie zjadł za niego.(Imiona dzieci zostały zmienione)

Komentarze

Dodaj komentarz