Robert Androsz w czasie dyżuru na amerykańskiej plaży. Zdjęcie: archiwum R. Androsza
Robert Androsz w czasie dyżuru na amerykańskiej plaży. Zdjęcie: archiwum R. Androsza

Ma ledwie 21 lat, a w mijającym roku spełniło się jedno z jego największych marzeń – wyjechał do Stanów Zjednoczonych i jako ratownik pracował w prywatnym kurorcie na plaży nad Pacyfikiem. Seksbomb ze „Słonecznego patrolu” nie spotkał, ale nie żałuje, zwłaszcza że znalazł już osobę, która znaczy dla niego więcej niż wszystkie ratowniczki świata razem wzięte.
Rybniczanin Robert Androsz jest studentem katowickiej Akademii Wychowania Fizycznego, jest też jednym z najlepszych polskich ratowników. Na swoim koncie ma m.in. sześć tytułów mistrza Śląska.
Jego przygoda z ratownictwem rozpoczęła się od wyczynowego uprawiania pływania. Miał 16 lat i wytrwale trenował pod okiem Mirosława Kubisa w sekcji pływackiej RMKS-u Rybnik. Specjalizując się w stylu grzbietowym i zmiennym, mieścił się w pierwszej dziesiątce polskich juniorów. W 2004 roku na mistrzostwach Polski w Kędzierzynie-Koźlu zajął 16. miejsce wśród seniorów, ale trzecie w klasyfikacji juniorów i otrzymał powołanie do młodzieżowej kadry. Wkrótce wyjechał z nią na dwutygodniowy obóz do Gdyni. Zajęcia prowadził tam fachowiec z Wrocławia Jacek Lelewski, który sporo go nauczył. Na mistrzostwach Europy, odbywających się również w Gdyni, zajął dziesiąte miejsce. Rok później w I LO w Rybniku zdał maturę. Krótko przed egzaminem dojrzałości wziął udział w odbywających się w Dębicy mistrzostwach Polski młodzieżowców w pływaniu. W wyścigu na 50 m stylem grzbietowym otarł się o podium; czwarte miejsce dało mu jednak pierwszą klasę sportową, a co za tym idzie przyjęcie bez egzaminów na katowicką AWF.
Ratownictwem wodnym zainteresował go Sławomir Walento, prezes rybnickiego oddziału Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Krótko po maturze wyjechał nad morze, do Jarosławca, i tam zatrudnił się jako ratownik. Z drużyną w odbywających się w Łebie Mistrzostwach Polski Ratowników WOPR wywalczył brązowy medal.
– Rywalizacja sportowa to dodatek do naszego głównego zajęcia, ale dzięki niej stajemy się lepszymi ratownikami. Dziś coraz więcej nadmorskich miejscowości wydaje niemałe pieniądze na angażowanie dobrych pływaków, by ci udanymi startami np. w mistrzostwach Polski zapewnili im dobrą reklamę i promocję. W czasie zbliżających się igrzysk olimpijskich w Chinach ratownictwo wodne będzie dyscypliną pokazową, kto wie, może w przyszłości stanie się pełnoprawną dyscypliną olimpijską – mówi 21-latek

Posada z internetu
Ubiegłoroczne wakacje Robert również spędził w Jarosławcu. Z tamtejszą drużyną w morskich mistrzostwach Polski ratowników zajął tym razem czwarte miejsce. Bardzo dobrze spisał się za to w Łodzi w mistrzostwach Polski na basenie. W konkurencjach indywidualnych zdobył w sumie cztery medale i w klasyfikacji generalnej seniorów zajął drugie miejsce.
– Mając się już czym pochwalić, zacząłem przeglądać w internecie oferty pracy z USA. Chciałem koniecznie trafić do jakiegoś silnego ośrodka, by się sporo nauczyć. Tak znalazłem ofertę prywatnego kurortu Sea Colony, położonego na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Tam wysłałem swój życiorys, filmiki z zawodów i wyniki mistrzostw Polski. W czasie telefonicznej rozmowy usłyszałem w końcu, że mam się pakować. Przyszły pracodawca pomógł mi też w uzyskaniu wizy pracowniczej, dzięki czemu mogłem podjąć legalną pracę – wspomina.
Poleciał tam na początku maja, wcześniej zdał na uczelni pięć egzaminów, zamknął sesję i zakończył drugi rok studiów. Wrócił do Polski we wrześniu.
– Moja mama zawsze chciała, bym zobaczył kawałek świata i czegoś się nauczył. Pomógł mi też mieszkający w Stanach od dziesięciu lat mój ojciec chrzestny, który zapłacił za samolot. Ponieważ w dwójkę zawsze raźniej, więc na wyjazd do USA namówiłem kolegę Tomka Kozioła, ratownika z Tychów. Wylądowaliśmy w Nowym Jorku i trafiliśmy do znajomego pływaka Roberta Kaczyńskiego. Chłopak ma w swoim dorobku kilka tytułów mistrza Polski w pływaniu. Do Stanów wyjechał na studia i został na stałe. Następnego dnia pomógł nam znaleźć autobus, który zawiózł nas do Sea Colony. O pierwszych wrażeniach trudno nawet opowiedzieć, takie miejsca znałem do tej pory tylko z amerykańskich filmów, to bajeczna kraina wiecznej rekreacji i rozrywki – opowiada Robert.
Po serdecznym powitaniu koledzy z drużyny, którą mieli wzmocnić, pomogli im znaleźć dom. Jak na warunki amerykańskie był to nieduży budynek, za to czysty i zadbany. Zamieszkali tam z piątką ratowników z Czech, którzy również przyjechali do pracy, tyle że na basenach zamkniętych.

Rowerem nad ocean
Na plażę mieli 10 minut jazdy rowerem. Już następnego dnia wzięli udział najpierw w krótkim szkoleniu, a zaraz potem w pierwszym treningu drużyny, którą oprócz nich tworzyło dwóch Amerykanów i cztery Amerykanki.
– Dostaliśmy zdrowo w kość, ale też każdy z nas chciał się pokazać z jak najlepszej strony. Nasi koledzy z drużyny spędzili nad oceanem całe życie, trenując przez cały rok, nic więc dziwnego, że ich umiejętności są naprawdę imponujące. Latem ściągają tam również Australijczycy, którzy wcale nie są gorsi. Generalnie Amerykanie dużo lepiej radzili sobie od nas w konkurencjach z użyciem różnego rodzaju sprzętu ratunkowego; my z Tomkiem z kolei byliśmy lepsi w konkurencjach typowo pływackich. Sporo kłopotu mieliśmy z orientacją, bo występują tam dość silne prądy spychające. Miejscowi pływacy radzą sobie z nimi, ale dla nas było to nie lada wyzwanie – opowiada Robert Androsz.
Szybko wciągnęli się w rytm obowiązków zawodowych i treningów. Wszystko było dobrze zorganizowane. Pracowali pięć dni w tygodniu po osiem godzin, tyle że w ramach tych ośmiogodzinnych dniówek odbywały się jeszcze trzygodzinne treningi. Coachem ich zespołu był Dave Griffith, wielokrotny mistrz USA w ratownictwie.
– Tam wszystko opiera się na partnerstwie, nikt nikogo do niczego nie zmusza, nawet w czasie treningów. Trener nigdy nie podnosił głosu i chwalił nas nawet wtedy, gdy w zawodach nie wszystko się udało. Inna sprawa to szacunek, jakim powszechnie darzy się tam ratowników. Z tego szacunku wynika też posłuszeństwo. Jeśli nadciągała burza i prosiliśmy wszystkich, by opuścili plażę, nikt się nie ociągał. Na polskiej plaży od razu wybuchłaby awantura. Plagą polskich plaż jest spożywanie alkoholu, głównie piwa, co często prowadzi do nieszczęścia. W USA o piciu na plaży alkoholu po prostu nie ma mowy, a poleceń ratowników nikt nie kwestionuje.
Z drużyną Sea Colony Robert i jego kolega wystąpili w cyklu dziesięciu drużynowych turniejów na wschodnim wybrzeżu USA. Prawie za każdym razem plasowali się w ścisłej czołówce, a kilka razy zwyciężyli w poszczególnych konkurencjach. Część konkurencji jest bardzo podobna do tych, które rozgrywa się na mistrzostwach Polski, choć oczywiście w warunkach oceanicznych wszystko wygląda inaczej. Nowością dla naszych ratowników były używane tam deski ratunkowe, na których pływa się, klęcząc. Pracodawca za udział w zawodach płacił im jak za pracę na plaży, a czasem przyznawał dodatkowe premie. Natomiast po zakończeniu całego cyklu wydał na cześć drużyny wystawny bankiet, w czasie którego przedstawił ich m.in. sponsorom. Poza tym rozrywek czekało ich niewiele, bo w Sea Colony nie było np. ani jednej dyskoteki. Jeśli już, to spotykali się z przyjaciółmi przy grillu w przydomowym ogrodzie.

Komunikatywne ręce
Prywatna plaża kurortu, w którym pracowali, miała ok. 700 m długości. Plażowiczów było sporo, ale nie były to takie tłumy jak np. w Jastrzębiej Górze, Międzyzdrojach czy Kołobrzegu. Na całej jej długości było rozstawionych sześć charakterystycznych wież. To z nich ratownicy obserwują wszystko, co dzieje się w wodzie i na plaży. Komunikacja między wieżami odbywa się starym marynarskim sposobem – ratownicy „piszą” do siebie, układając ręce w litery.
– Tam interweniuje się znacznie częściej niż na polskich plażach. To z jednej strony kwestia braku umiejętności pływackich plażowiczów, z drugiej – bardziej niebezpiecznego dla nich oceanu z groźnymi falami, które miotając ludźmi i rzucając nimi o dno, powodują nieraz groźne urazy kręgosłupa. Wielkim problemem są też prądy wsteczne; przy jednej fali potrafią nieraz pływającą osobę odciągnąć i ponad 100 m w stronę pełnego oceanu – Robertowi Androszowi zdarzyło się wyciągnąć spod wody starszego mężczyznę, którego porwał taki właśnie prąd wsteczny. Wcześniej próbowała pomóc mu żona, ale w efekcie ratownicy musieli ratować i jego, i ją. Innym razem wspólnie z Tomkiem wyciągnął z wody sponiewieranego przez fale mężczyznę.
– Usztywniliśmy jego kręgosłup, mimo to nie miał czucia ani w rękach, ani w nogach; leżał tylko i się modlił. Z plaży zabrał go helikopter. Tydzień później zjawił się na plaży i wzruszony dziękował nam, mówiąc, że tylko dzięki nam żyje i chodzi – wspomina młody ratownik. Podkreśla, że w USA obowiązuje prawo „dobrego samarytanina”, co znaczy, że nawet gdyby ratowana osoba z winy ratownika doznała jakiegoś innego uszczerbku na zdrowiu, to nikt nie będzie go ciągać po sądach, bo działał on w dobrej wierze, ratując jej życie.

Deska do... prasowania
W Stanach Robert nauczył się m.in. surfować deską po trzymetrowych falach. To wielka frajda, ale kilka razy przekonał się też, jak potrafią być one niebezpieczne. Początkowo planował przywieźć sobie z USA taką deskę surfingową, ale ta niemała pamiątka do niczego by mu się tu nie przydała, a opłata za nadbagaż byłaby całkiem spora. Robert nie ogląda telewizyjnego „Słonecznego patrolu”.
– To tylko filmowa fikcja, która niewiele ma wspólnego z realiami. Piękne dziewczyny, które przez dziesięć minut biegną do akcji, kołysząc wydatnym biustem, może i miło się ogląda, ale takie sytuacje tam się nie zdarzają – zapewnia 21-latek, który w czasie przyszłorocznych wakacji znów wybiera się do USA. No chyba, że uda mu się spełnić kolejne wielkie marzenie i polecieć do Australii.

Komentarze

Dodaj komentarz