20022601
20022601


Grudniowa szaruga. Mirek Góraczewski z Andrzejem wracają po nocce do domu. Prowadzący Andrzej nie dociska pedału gazu, gdyż nad ranem jezdnia jest śliska, a światła w „maluchu” niewiele jaśniejsze od płomyka zapalniczki. Nie ma się co spieszyć, z Rybnika do Rydułtów kawałek drogi.Po ósmej jakiś rumor pod drzwiami państwa Góraczewskich. Agnieszka pierwsza dopadła klamki. Do mieszkania weszło trzech mężczyzn, prawie że nieśli jej brata. Głowę włącznie z oczami miał zabandażowaną. Był blady, prosił tylko, żeby go zanieśli do łóżka. Gdy go położyli, Andrzej, ten, z którym Mirek codziennie jeździł zielonkawym „maluchem” do pracy, zrelacjonował wypadek. Przed wpół do siódmej w Radoszowach jadąca od Rydułtów fiesta wpadła w poślizg, zmieniła pas ruchu i uderzyła w nich czołowo. Andrzejowi nic się nie stało, ale Mirkowi kawałki szkła z przedniej szyby pokaleczyły twarz. W szpitalu go poszyli i kazali jutro przyjść do kontroli. Andrzej dał Agnieszce receptę i kazał jak najszybciej podać Mirkowi zastrzyk.Pielęgniarka z sąsiedniego bloku przyszła w mig. Jak zastrzyk miał być podany szybko, to trzeba działać. Tylko że nie ma zlecenia, a bez tego nikt nie poda w domu zastrzyku. W szpitalu można zapytać lekarza, ale tu nie ma kogo. Co dalej robić?Wczesnym popołudniem Wacław Góraczewski dzwoni do szpitala. Chirurga Jerzego Królaka, który po wypadku opatrywał Mirka i wystawił receptę na zastrzyk przeciwtężcowy, już nie ma. Skończył dyżur i zapewne pojechał odpocząć do domu. Nadal więc nie wiadomo, jak podać zastrzyk przeciwtężcowy. A miało to być zrobione zaraz rano, po przywiezieniu Mirka ze szpitala do domu.W tym miejscu do ciągu zdarzeń z 18 grudnia zeszłego roku wplata się wątek dwojako interpretowanego dziś telefonu. Doktor Królak twierdzi, jakoby Wacław Góraczewski dzwonił do szpitala z informacją, że syna boli głowa i źle widzi. Telefon zresztą miał odebrać ktoś inny, bo jego samego już nie było w szpitalu. Rzekomo kazano natychmiast przywieźć Mirka do szpitala.– To jest niezdarny chwyt obronny – denerwuje się Wacław Góraczewski. – Rozmawiałem z ordynatorem chirurgii Stanisławem Małeckim, gdyż Jerzego Królaka nie było już w szpitalu. Chciałem jedynie otrzymać zlecenie na podanie zastrzyku. On mi nic nie doradził. Jak mogłem powiedzieć, że syn źle widzi, skoro on nic nie widział, bo miał zabandażowane oczy?Po południu bezradni Góraczewscy poprosili o pomoc ciotkę Mirka. Ta wprawdzie jest doświadczoną pielęgniarką, ale też bez zlecenia nie mogła podać zastrzyku. Atmosfera w domu gęstniała. Doktor Królak miał być w pracy dopiero następnego dnia. Tak długo nie można było czekać. Opanowana pielęgniarka zadzwoniła wprost do domu chirurga po informację w sprawie sposobu podania zastrzyku. Kilka minut po tej rozmowie problem był rozwiązany.– Czemu o tym telefonie nie wspomina doktor Królak? – pyta ojciec Mirka. – Znów wyszłoby na jaw, że z powodu jego nierzetelności syn otrzymał pół dnia później zastrzyk, który podobno miał być podany jak najszybciej. Ciekawe też, dlaczego miałbym wydzwaniać do szpitala i opowiadać osobie nie znającej sprawy o rzekomych bólach głowy i złym widzeniu syna, a parę minut później dzwonić do zorientowanego we wszystkim chirurga i prosić jedynie o zlecenie na zastrzyk, nie wspominając o złym samopoczuciu syna. Gdzie w tej bajeczce logika?Następnego dnia, zgodnie z wcześniejszym zaleceniem, Wacław Góraczewski z rana pojechał z synem do przychodni na kontrolę. Znów trafili do doktora Królaka. Ten pooglądał twarz Mirka i stwierdził, że wszystko jest w porządku. Do karty historii choroby wpisał L4 na okres od 18 grudnia do 2 stycznia następnego roku. Poradził, że gdyby się coś działo, to najlepiej przyjść jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Zanim jednak wyszli, chyba zaniepokojona czymś pielęgniarka napomknęła lekarzowi, aby zarządził badania okulistyczne. Tu znów rodzą się pytania.– Skoro rzekomo we wtorek dzwoniłem do szpitala z informacją o złym widzeniu syna – pyta ojciec Mirka – dlaczego w środę lekarzowi samemu nie wpadło do głowy zaordynowanie badania okulistycznego? To pielęgniarka ma chirurgowi podpowiadać, co należy do jego obowiązków? Dlaczego też lekarz nie zapytał, co z tymi rzekomymi bólami głowy z wczorajszego dnia?Jeszcze jedna rzecz budzi wątpliwości. Policja w swojej dokumentacji każde tzw. zdarzenie drogowe kwalifikuje jako kolizję lub wypadek. Wszystko zależy od ciężaru gatunkowego owego zdarzenia. Skoro w tym przypadku konsekwencje wynikłe z czołowego zderzenia dwóch samochodów pociągnęły za sobą tak brzemienne skutki, dlaczego policjanci zakwalifikowali je jako kolizję?– Na miejscu zostały wykonane rutynowe czynności – mówi oficer prasowy z wodzisławskiej drogówki młodszy aspirant Mariusz Zieliński. – Potem policjanci udali się do szpitala w celu ustalenia, czy ktoś jest ranny. Lekarz, który opatrywał poszkodowanych, bo tam ucierpiała jeszcze osoba z innego samochodu, stwierdził, że są poobijani i po udzieleniu pomocy medycznej pójdą do domu. Policjanci, w myśl postanowień kodeksu karnego, zapytali, czy będą to obrażenia naruszające czynności narządów ciała na okres powyżej czy też poniżej siedmiu dni. Lekarz stwierdził, że poniżej. Na podstawie jego zeznań funkcjonariusze przyjęli, że była to kolizja drogowa i zastosowali postępowanie mandatowe wobec sprawcy. Teraz w świetle nowych okoliczności należy mówić o wypadku drogowym.Czym kierował się lekarz, tak błaho oceniając konsekwencje zderzenia samochodów? Zawiodła rutyna? Zmyliły dobre rokowania wobec pacjenta od strony ortopedycznej? Wszak ofiary takich wypadków najczęściej mają połamane kości. W tym przypadku najciężej poszkodowany miał „jedynie” pokiereszowaną twarz. Dlaczego jednak doświadczony chirurg opatrzył rany cięte twarzy, a wyeliminował możliwość wystąpienia urazów gałek ocznych? Przecież o tej porze w przyszpitalnej przychodni byli okuliści. Doktor Jerzy Królak twierdzi, że zachował się zgodnie z prawidłami sztuki lekarskiej:– Najpierw badał go ortopeda, który sprawdził, czy nie ma złamań zwichnięć, wstrząśnienia mózgu. Potem ja go zbadałem. On był ogólnie potłuczony i miał rany szarpane twarzy. Sprawdziłem też obydwie gałki oczne. Nie było żadnych konkretnych objawów. Pacjent był zbadany pod każdym względem.Nie ulega jednak wątpliwości, że przez ponad dobę od zaistnienia wypadku Mirosław Góraczewski nie miał kontaktu z okulistą. Stało się to dopiero następnego dnia. Wtedy okazało się, że obie gałki oczne były naszpikowane odłamkami szkła. Gałka lewego oka była pęknięta, a w środku tkwiły kawałki samochodowej szyby.Gdy Wacław Góraczewski przywiózł syna do rybnickiego szpitala, tu nie mogli uwierzyć, że w takim stanie wysyła się pacjenta zwykłym samochodem osobowym.– Po operacji pani doktor wezwała mnie do swojego pokoju i była jakaś niespokojna – mówi Ewa Góraczewska. – Zapytała mnie, dlaczego zaraz nie przyjechaliśmy, a potem powiedziała, że z prawym okiem nie jest tak źle, ale na lewe syn może nie widzieć. „To miało być zaraz robione” – powiedziała jakby z pretensją do kogoś. Potem na ławce czekałam na jego przebudzenie, łzy kapały mi na buty, a w głowie coś krzyczało: Oślepili mi dziecko!Mirosław Góraczewski ma 23 lata. W wyniku doznanego urazu nastąpił całkowity zanik widzenia w lewym oku i znaczne pogorszenie w prawym. Od dnia wypadku przebywa na zwolnieniu lekarskim i spodziewa się, że w najbliższym czasie może zostać zwolniony z pracy.– Dla mnie jedno w tym wszystkim jest niezrozumiałe – mówi pragnący zachować anonimowość lekarz z wieloletnim stażem pracy. – Dlaczego w warunkach szpitalnych chirurg z góry wykluczył badanie okulistyczne pacjenta, u którego doszło do urazów twarzy wywołanych uderzeniem odłamkami szkła? Przecież jako chirurg nie ma ani kompetencji, ani narzędzi do badania gałki ocznej. W końcu rozcięta skóra może się zrosnąć nawet sama, ale skaleczona gałka oczna wymaga interwencji okulistycznej.Lekarka z rybnickiego szpitala, która operowała Mirosława Góraczewskiego, kategorycznie odmówiła jakiejkolwiek wypowiedzi na temat opisanej sprawy. Na pytanie, czy chciałaby coś o tym powiedzieć, odrzekła jednym słowem: – Nie! Na pytanie: – Dlaczego? odłożyła słuchawkę. Dlaczego?

Komentarze

Dodaj komentarz