20022801
20022801


– Zabili go, jak Boga kocham, inaczej nie mogło być! – krzyczy najmłodszy z nich, może dwudziestolatek. Już po dziewiątej rano jest nabuzowany czymś owocowym za dwa trzydzieści. Oni na to mówią „Łzy sołtysa”. – Za co nas tak biją? Bo jesteśmy menele? Bo pijemy? Pijemy za swoje i będziemy pić do końca świata, a im nic do tego.Na dziewiątą rano w krzakach opodal cuchnącego potoku zwołali „konferencję prasową”. Są już podgazowani, bo jeden ma urodziny. Żeby nie było wątpliwości, pokazuje dowód osobisty. Na ławce leżą kwiaty. Chcą dziś całemu światu opowiedzieć, jak straszliwie bije ich policja. Przekrzykują się w opowieściach o tym, gdzie i za co dostali. Ale już nie będą milczeć. Chuda konkubina jednego z nich krzyczy, że teraz trzeba z nimi zrobić porządek. Z nimi, tzn. z policją, teraz, czyli po śmierci Krzysztofa K.Mężczyzna z twarzą zdeformowaną opuchlizną alkoholową płacze. – Ja go kochałem jak rodzonego brata.18 czerwca był takim samym dniem jak wszystkie inne. Od rana pili na ławce przed barem, drzemali pod ławką, potem znów pili. Po południu przyplątał się jakiś obcy. Też chyba z nimi musiał pić, bo tylko w takiej zażyłości opowiada się o sobie. Wyznał, że skończył 52 lata, jest z Żor i ma wszczepioną sztuczną zastawkę serca. Nikt nie wie, dlaczego nagle zaczęli sobie dogadywać z Krzyśkiem. Potem szarpanina, wreszcie zajadła bójka na śmierć i życie.Około wpół do czwartej przyjechał wezwany radiowóz. Ten z Żor bez ruchu leżał twarzą do ziemi. Wokół głowy kałuża krwi. Policjanci wezwali pogotowie ratunkowe. Zauważyli też schowanego w krzakach drugiego uczestnika bójki. Twarz miał zabrudzoną krwią zmieszaną z ziemią, na rękach i ubraniu też krew.– Bałem się go dotknąć, żeby się nie wysmarować – powiedział jeden z policjantów.Gdy policja zapytała o świadków bójki, towarzystwo z „Baru nad Sekwaną” rozmyło się. Nie było wiadomo, kto sprowokował awanturę, kto pierwszy zaatakował, jaki był przebieg bójki. Wreszcie znalazł się jakiś obcy, który widział, jak Krzysztof K. okrakiem siedział na powalonym przeciwniku i jego głową uderzał o ziemię. Był to końcowy fragment bójki, bo w tym momencie ekspedientka zadzwoniła na policję, a Krzysztof zniknął w krzakach. Za kilka minut przyjechał radiowóz, a chwilę po nim sanitarki. Obu mężczyzn zabrano do szpitala, gdzie okazało się, że ten z Żor nie jest w tak złym stanie, jak pierwotnie przypuszczano, więc lekarz nakazał przewieźć go do szpitala w miejscu zamieszkania. Po oględzinach i przeprowadzeniu badania Krzysztofa K. zapisał, że pacjent może być zatrzymany w areszcie. W dokumencie z obdukcji opisane zostały miejsca urazów na ciele, w tym czaszki. Proponowano mu pozostanie w szpitalu na obserwacji. Odmówił.Nie pierwszy raz w tym dniu – jak stwierdził prokurator Wojciech Zieliński, który przesłuchiwał pracowników pogotowia. Jeden z nich relacjonując spotkanie z Krzysztofem K., zeznał: – Już drugi raz dzisiaj po pana jesteśmy i znów pan nie będzie chciał naszej pomocy?Po opuszczeniu szpitala Krzysztof K. pojechał z policjantami na komendę. Funkcjonariusze kazali mu dmuchać do alkomatu, zatrzymany nie był w stanie, bo po pierwsze, miał poranione wargi, a po drugie, nie potrafił wykonać jednorazowo kilkusekundowego wtłoczenia powietrza z płuc do urządzenia mierzącego stężenie alkoholu w wydychanych oparach. Tak wynika z zeznań policjantów. Gdy powiadomili o tym oficera dyżurnego, ten nakazał wykonanie testu trzeźwości w pogotowiu i odwiezienie Krzysztofa K. do domu. Na pogotowiu wyjaśniło się, że stan trzeźwości określony został już w zapisanym po łacinie dokumencie szpitalnym, więc policjanci, zgodnie z poleceniem oficera dyżurnego, tylko odwieźli K. do domu.W chwili przyjazdu radiowozu widziało go kilka osób. Między innymi sąsiadka z tej samej klatki.– Miał siniaki na twarzy, ale się uśmiechnął – mówi. – Nie wiem, czy mu tam nie wlali. On nic na ten temat nie powiedział.– Nie chcę się do tego wtrącać, ale nie pierwszy raz go widziałam z poobijaną twarzą – mówi inna mieszkanka tego bloku.Całe zdarzenie od momentu przyjazdu policji pod „Bar nad Sekwaną” do odwiezienia Krzysztofa K. do domu trwało około dwóch i pół godzin. Po dziesiątej wieczorem konkubina K. wezwała pogotowie. Krzysztof tracił przytomność, a ona nie mogła się go docucić. Polewała go wodą i on się budził na chwilę, ale po jakimś czasie znów mdlał. Potem już nie dawał oznak życia. Przybyły na miejsce lekarz przystąpił do akcji reanimacyjnej. Piętnaście minut przed jedenastą stwierdził zgon Krzysztofa K.Sekcja zwłok wykazała marskość wątroby i pęknięcie przekrwionej śledziony, co wywołało krwotok wewnętrzny i stało się bezpośrednią przyczyną śmierci. Biegły sądowy nie stwierdził na powłoce brzusznej w okolicy śledziony żadnych śladów urazów.Jednak koledzy Krzysztofa K. z „Baru nad Sekwaną” są przekonani, że pęknięcie śledziony nastąpiło wskutek pchnięcia w brzuch tzw. tonfą, czyli sztywną pałką, lub kopnięcia. Wiedzą o tym, „bo policja tak właśnie bije”. Według nich, śledziona jest tak odpornym narządem, że mogłaby pęknąć po upadku z większej wysokości. Niezwiązany z tą sprawą, pragnący zachować anonimowość lekarz chorób wewnętrznych stwierdził: – Silnie przekrwiona śledziona jest bardzo delikatnym i podatnym na urazy narządem. Nie trzeba dużego bodźca, aby doprowadzić do jej uszkodzenia.Ze względu na brak ustawowych znamion przestępstwa prokuratura umorzyła dochodzenie w sprawie śmierci Krzysztofa K. W takich sprawach rutynowo podaje się, że nie stwierdzono działania osób trzecich. Po nadaniu sprawie rozgłosu wszczęte zostało postępowanie z urzędu w celu wyjaśnienia, czy śmierć Krzysztofa K. może mieć związek z działaniami policji.– Teraz sprawa zostanie przekazana Prokuraturze Okręgowej w Gliwicach, a ta wskaże inną jednostkę do prowadzenia dalszego postępowania – mówi Wojciech Zieliński z Prokuratury Rejonowej w Wodzisławiu Śląskim.

Komentarze

Dodaj komentarz