20022905
20022905


Urodził się w Gorzyczkach i jak twierdzi, malował, zanim zaczął mówić. Do dziś zresztą zachowały się rysunki z tamtych lat. Ich tematem są dziadkowie, do których zachodził w drodze ze szkoły do domu, by spróbować smakowitego, babcinego podpłomyka. By szlifować swój talent, zapisał się do ogniska plastycznego w Rydułtowach, gdzie trafił do słynnego nauczyciela, artysty i łowcy talentów Ludwika Konarzewskiego. Ten nieomylnym wzrokiem profesjonalisty wyłuskał Alojzego z grona uczniów. Po dwóch latach uznał, że ognisko niewiele już go nauczy, namawiał więc Alojzego, by szedł uczyć się dalej. I tak trafił do Liceum Plastycznego w Bielsku-Białej, na tkactwo.Nie dane mu było szkoły ukończyć. Po zaliczeniu drugiej klasy zmarł jego ojciec, górnik. Matka pozostała sama na gospodarstwie i hektarach ziemi. Trzeba było wracać.Alojzy Błędowski zatrudnił się w emalierni Huty Silesia w ekskluzywnym dziale złoceń, gdzie pracował przez 10 lat. Tu powstawały puchary, talerze, wazony, komplety porcelany – pamiątki i upominki dla delegacji zagranicznych.Potem malował szkło i porcelanę w prywatnym zakładzie swego znajomego. W końcu zajął się ceramiką. Była dochodowa. A był to czas zakładania rodziny, budowania swego gniazda, więc i środki na to były potrzebne. Dziś, na wcześniejszej emeryturze, pan Alojzy obserwuje, jak polski rynek zalewa ceramika zachodnia, chińska, tajlandzka. Bardzo dobra ceramika.– Kiedyś w naszym województwie było 50 zakładów, dziś jest osiem-dziewięć. Ceramik to zawód zanikający – konkluduje ze smutkiem.Chce go jednak ocalić. Ma projekt, który już zaczyna realizować. Będzie organizował ceramiczne warsztaty dla dzieci, młodzieży oraz dla dorosłych.– Tego nie trzeba się długo uczyć, bo człowiek ma to w genach. Przecież najstarsze zajęcia homo sapiens to polowanie i właśnie garncarstwo – mówi A. Błędowski. – Już zacząłem robić toczki, czyli koła garncarskie.W dużej pracowni ceramicznej stoją gotowe odlewy gipsowe. Na poddaszu urządził w drewnie pracownię malarską, którą nazwał „wymowek”, czyli kącik spokojnej starości, gdzie przebywa najczęściej. Tu właśnie Ewa Rotter-Płóciennikowa, pracownik MOK, zobaczyła portrety jego wnuczków. Zachwyciła się i zamówiła je na ekspozycję do miejskiego ośrodka kultury. Pan Alojzy zwołał wnuczków i ich kolegów, kupił kołocza, mleko i zaprosił wszystkich do pracowni. Tak stworzył portrety na wystawę pt. „Dzieci, wnuki, prawnuczki...”, którą 1 czerwca pokazano w MOK.Teraz pan Alojzy przygotowuje się do drugiej. Tym razem będą to impresje afrykańskie. Zwiedził Botswanę, RPA, Zimbabwe, przejechał cztery tysiące kilometrów. Zrobił wiele zdjęć, poznał mnóstwo interesujących ludzi. I teraz powstają pastele, których zamierza namalować 40. Pierwsze już są: afrykański świt, góra stołowa w Kapsztadzie.

Komentarze

Dodaj komentarz