Artur Nowak (nazwisko zmienione) z konieczności poszedł do Powiatowego Urzędu Pracy w Rybniku. – Opryskliwa i niegrzeczna pani zza biurka na zawsze zraziła mnie do odwiedzania jakiegokolwiek urzędu – mówi 24-letni mieszkaniec Leszczyn.
Do pracy poszedł zaraz po szkole. Przez cztery lata pracował w prywatnej zagranicznej firmie. – Chociaż miałem nadgodziny, zarabiałem ciągle tyle samo, a niekiedy mniej. Dostałem jedną podwyżkę: 90 groszy na godzinę. Zacząłem zadawać pytania razem z kilkoma kolegami. Dwa dni przed Wigilią wszyscy dostaliśmy trzymiesięczne wypowiedzenia. Oficjalnie w związku z likwidacją stanowisk, a naprawdę, jak oznajmił majster, za niewyparzony język. Od kwietnia na moje miejsce przyjęto zresztą kogoś innego – opowiada pan Artur.
Szukał sam
Na początku stycznia złożył podanie w jednej z kopalń Kompanii Węglowej. Dwa miesiące później otrzymał wezwanie na rozmowę, ale zachorował i nie zdołał zrobić wszystkich badań. Doniósł je później, ale musiał czekać na kolejne przyjęcia, a nie miał przecież wypłaty i ubezpieczenia zdrowotnego. Dlatego z końcem kwietnia poszedł zarejestrować się w pośredniaku. Powiedział o tym pani, która go obsługiwała. Najpierw usłyszał opryskliwą uwagę, że jak ma robotę, to po co się rejestruje, a potem stwierdzenie, że urząd to nie ubezpieczalnia.
– Zabolały mnie te uwagi, ale machnąłem ręką i poszedłem do ogonka po oferty pracy. Dostałem adres jednej firmy. Gdy tam pojechałem, okazało się, że ma nową siedzibę, ale nikt nie wiedział, gdzie – mówi pan Artur. W tej sytuacji wrócił do urzędu. – Pani oświadczyła mi, że firma jest, tylko ja tam nie byłem, bo mi się nie chciało. Potem nagle oznajmiła, że wpisze mi do dokumentacji, że jak stawiłem się na miejscu, to oferta była już nieaktualna, i kazała przyjść za kilka dni. W tym czasie dostałem telefoniczne wezwanie z kopalni celem podpisania umowy – wyjaśnia.
Kolejna oferta
Pojechał więc do urzędu i starał się wytłumaczyć pani, że za tydzień zaczyna pracę w kopalni. Ta kazała mu przynieść zaświadczenie o przyjęciu i wręczyła kolejną ofertę pracy: na stanowisku ślusarza, choć on nie ma takich uprawnień. Na szczęście właściciel oświadczył, że ich wymaga, więc problem rozwiązał się sam. – Dopóki jednak pani nie zobaczyła wpisu właściciela zakładu, zdążyła mi nawrzucać, że nie chce mi się robić – opowiada pan Artur. Jak dodaje, dwa dni później zadzwonili z kopalni, żeby przyjechał nazajutrz, bo przyjęcia są prędzej.
Kilka dni później pojechał do urzędu, żeby się wyrejestrować. – Oczywiście znowu musiałem wysłuchać przemówienia na swój temat – opowiada. Przypadkiem dowiedział się jednak, że za to, iż znalazł sobie pracę bez pomocy urzędników, należą mu się pieniądze. Powiedziała mu o tym jedna z pań w pokoju pierwszym piętrze, gdzie chodzi się rejestrować. – Była miła i grzeczna – mówi pan Artur. Jeszcze przez parę miesięcy będzie miał do czynienia z pośredniakiem, który wypłaca mu zasiłek aktywizacyjny.
Kto dla kogo
Stąd nie chce podawać nazwiska, by nie wzbudzać u pań niezdrowych odruchów na jego widok. Uważa jednak, że należy powiedzieć coś na temat zachowania niektórych z nich. – W końcu powinno do nich dotrzeć, że mają pracę tylko dlatego, że do urzędu przychodzą ludzie, którzy pracę stracili. I nie wszyscy są leserami czy obikokami. A niektóre panie traktują ich jak kogoś gorszego. Sam widziałem, jak młoda kobieta wydzierała się na mężczyznę, który mógłby być jej dziadkiem – stwierdza pan Artur.
Dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy w Rybniku Teresa Bierza nie kryje zdziwienia tym, co opowiada pan Artur. Według niej jej podwładne dobrze wykonują swoje obowiązki. – Mamy kompetentny personel. Petenci nie skarżą się na jego złe zachowanie, ale przyjrzę się pracy urzędniczek – wyjaśnia. (MS)
Komentarze