Ryszard Kalamarz najlepiej czuje się w swojej pracowni, wśród swoich płócien
Ryszard Kalamarz najlepiej czuje się w swojej pracowni, wśród swoich płócien

Ryszard Kalamarz maluje obrazy, których piękno jest bardzo naturalne. Mają w sobie coś z uroku dawnych płócien. Kiedyś namalował cały cykl obrazów, przedstawiających tancerki. Dziś jest przede wszystkim wziętym portrecistą. Bez zbędnej dumy mówi, że jest jednym z nielicznych malarzy w Polsce, którzy utrzymują się ze swej profesji.
Urodził się w Przemyślu. Jeszcze w pierwszej klasie chciał zostać komandosem. – Na naszym podwórku każda zabawa była w wojnę – tłumaczy. W szkole miał opinię dziecka bardzo niecierpliwego, więc gdy jako ósmoklasista wybrał liceum plastyczne w Jarosławiu, nauczyciele nie mogli się nadziwić. Przyznaje, że na dobre jest się w stanie skoncentrować tylko malując obraz.
Studiował w katowickim wydziale grafiki krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Po dyplomie poświęcił jeszcze sporo czasu i pracy, by poprawić swój warsztat. Na własny użytek kopiował obrazy mistrzów holenderskich i flamandzkich. – Starałem się zrozumieć, co czuli, gdy je tworzyli, na czym polegała ich wielkość. Chciałem uchwycić tę iskierkę absolutu, poczuć, w czym ona tkwi – uzasadnia swą pracę kopisty.
Kilkanaście lat temu trafił do Teatru Wielkiego w Warszawie. Mąż jednej z tancerek baletowych zamówił u niego jej portret. Umiejscowił zmysłową, zwiewną postać tancerki w fantastycznej scenerii. Taki sposób malowania bardzo się spodobał i podobnych obrazów stworzył kilkanaście.

Śledztwo biznesmena
Bardzo rzadko pokazuje swoje obrazy na wystawach. Ostatni raz zrobił to siedem lat temu. Nie wynika to z niechęci do galerii, ale z faktu, że większość jego prac powstaje na zamówienie i szybko opuszcza domową pracownię. Kiedyś jedna z wystaw nie doszła do skutku z powodu znanego biznesmena z Poznania. Odwiedził on Kalamarza w jego domu. Gdy wszedł do pracowni i zobaczył obrazy, zdecydował się większość z nich kupić. Na wystawie nie było już co pokazać.
– Byłem kiedyś w domu tego biznesmena i poczułem się, jakbym był w swoim muzeum; gdzie nie spojrzałem, wisiały moje prace. To miłe uczucie wiedzieć, że ktoś dobrze się czuje wśród moich obrazów – mówi Kalamarz. Współpraca z owym poznaniakiem zaczęła się od małego śledztwa. Kupił on obraz malarza z Rybnika w jakiejś warszawskiej galerii. Gdy wrócił do domu, postanowił dotrzeć do autora. Przez galerię mu się nie udało. Oglądając uważnie tył obrazu, znalazł adres rzemieślnika z Bielska-Białej, który sporządził blejtram. I metodą po nitce do kłębka odnalazł Kalamarza, który od lat zaopatruje się u owego rzemieślnika w blejtramy dużych formatów, niedostępnych w żadnym sklepie.
W bardzo podobny sposób nawiązał z nim też kontakt Japończyk Kenji Hirasava, za sprawą którego obrazy Kalamarza od kilkunastu już lat trafiają na rynek japoński. W jakiejś warszawskiej galerii dostał on katalog jego prac, tyle że w miejscu, gdzie były dane artysty, przyklejono wizytówkę galerii. Z pomocą parującego czajnika Japończyk odkleił przeszkodę. Najpierw zadzwonił, później sam przyjechał do Rybnika. Hirasava ma swoje galerie w Tokio i w Kobe; kupił dla nich już kilkadziesiąt obrazów rybnickiego malarza. Od lat namawia go też do zorganizowania tam wystawy i wernisażu z jego udziałem.
– Wygląda na to, że Japończycy lubią moje obrazy, tak jak lubią muzykę Chopina. Trudno precyzyjnie powiedzieć dlaczego. Ten ich romantyzm jest czasem nieco uciążliwy. Kiedyś zaproponowałem, że namaluję samuraja, ale tym nie są zainteresowani. Chcą, by na obrazach były dziewczyny znad Wisły w romantycznej scenerii – mówi artysta Perspektywa zorganizowania w Japonii wystawy wisi nad nim jak miecz Damoklesa. – Skąd ja im wezmę 40 swoich obrazów...? Ale nawet gdybym już je namalował, to niech tam sobie lecą same, ja wolałbym raczej wybrać się do Tybetu – przyznaje.

Pozytywna energia
Jak sam mówi, w portretowanych osobach stara się dostrzegać to, co dobre, piękne. – Wierzę, że te portrety zawierają przez to dużo pozytywnej energii. Najtrudniejszym momentem jest chwila, gdy zleceniodawcy pierwszy raz oglądają swój portret. Przyglądam się im wtedy, by widzieć, jak zareagują. Wiem, że i oni mają niezłego pietra. Na ogół są zadowoleni, o czym świadczą kolejne zlecenia. Pamiętam tylko jedno niepowodzenie – pewna kobieta stwierdziła, że tło wokół niej jest zbyt niebieskie – opowiada.
Malowanie portretu poprzedza sesja zdjęciowa, bo dziś nikt już właściwie nie ma ani cierpliwości, ani czasu na długie godziny pozowania. Nie licząc portretu żony, z natury malował tylko raz. Powstały tak trzy wizerunki znajomej, która na tydzień sprowadziła się do ich domu.

Duże formaty
Największy obraz, jaki dotąd namalował, ma wymiary 6,5 x 2,5 m. Była to scena rodzajowa z postaciami realnymi i fantastycznymi.
– Duże płótno daje duże możliwości. To obraz, przed którym można stanąć i zapomnieć o bożym świecie, bo widzi się bez marginesów. Sprawia wrażenie jakby w świat takiego obrazu można było wejść – opowiada. Pytany o malarzy, których twórczość jest mu szczególnie bliska, wymienia dwóch: Jana Wermeera van Delft – XVII-wiecznego niderlandzkiego twórcę i Pabla Picassa. Pierwszego z nich ceni za fabularne kreowanie kameralnego świata swoich obrazów, drugiego za tworzenie zupełnie nowej rzeczywistości. – Sam maluję intuicyjnie, tak jak mi się podoba. A jaki to styl, niech już wymyślają krytycy. Nie czekam, aż muza usiądzie mi na ramieniu, po prostu maluję. To taki nawyk, wewnętrzny przymus. Moje malowanie to raczej droga przez mękę; chwile satysfakcji są raczej rzadkie. Gdy jestem poza domem, wena mnie nie męczy, ale w domu malować muszę, więc jestem już chyba pracoholikiem. Malarstwo wciąż jest dla mnie bardzo atrakcyjne, wciąż mnie pociąga – mówi.
W pracowni na poddaszu ma niewielkie akwarium, którym zaopiekował się, gdy znudziło się jednemu z trzech synów. Ale tym, bez czego nie wyobraża sobie malowania, jest muzyka. Przy pracy lubi słuchać Milesa Davisa i muzyki Bacha, ale słucha też płyt swoich synów. Niedawno wybrał się z żoną na koncert muzyki Pendereckiego i wrócił oczarowany.
W domu ma tylko dwa swoje obrazy. – Są na tyle stare, że już nie mam ochoty ich poprawiać. Zazwyczaj bowiem, gdy obraz nie pojedzie w świat, potrafię latami maltretować go kolejnymi poprawkami – mówi Ryszard Kalamarz.

Komentarze

Dodaj komentarz