Ojciec Grzegorz naprawdę nazywa się Gergorius Lelang Atulolon
Ojciec Grzegorz naprawdę nazywa się Gergorius Lelang Atulolon

Ojciec Grzegorz ma 38 lat i jest najmłodszym wikarym w parafii pw. Królowej Apostołów w Rybniku, którą prowadzą księża werbiści. Nazywa się Gergorius Lelang Atulolon, a przyszedł na świat w Indonezji. Zbliżające się święta będą szóstymi, które spędzi z dala od ojczyzny. Gdy jako świeżo upieczony ksiądz dowiedział się, że będzie pracował w Polsce, która jest raczej chłodna dla ludzi z jego szerokości geograficznej, otworzył lodówkę i włożył dłoń do zamrażalnika.
Indonezja to kraj liczący 18108 wysp, z których tylko sześć tysięcy jest zamieszkałych. Ojciec urodził się na wyspie Lembata, która kiedyś była kolonią holenderską. To właśnie koloniści mieli zdecydować, że obowiązującym wyznaniem będzie tam katolicyzm. Na innych wyspach żyją protestanci, na innych muzułmanie, których w Indonezji jest najwięcej. Katolicy stanowią tam ledwie 3 proc. ludności. Ojciec Grzegorz pochodzi z górskiej wioski, którą dziś tworzą 72 domy. Przy dobrej pogodzie można dojrzeć brzegi Australii. Proboszczem był tam werbista z Polski, którego nasz rozmówca mile wspomina, bo też znał to od dziecka. Wciąż pamięta, jak w kieszeniach sutanny nosił cukierki dla dzieci.

Do seminarium
Ojciec Grzegorz opuścił rodzinną wyspę, gdy zdecydował, że zostanie werbistą. Wstąpił wtedy do seminarium na wyspie Flores. Pociągało go m.in. to, że werbiści pracują praktycznie na całym świecie. Przed święceniami zgodnie z niepisaną tradycją musiał wybrać kraj, w którym chciałby pełnić posługę. Na kartce wypisał trzy kraje: Rosję, Japonię i Stany Zjednoczone. Niestety mógł polecieć tylko do Polski. Z Warszawy trafił na sześciomiesięczny kurs językowy do Poznania, by wylądować w Białymstoku, gdzie werbiści prowadzą ośrodek dla dzieci i młodzieży z rodzin ubogich. W końcu trafił do Rybnika.
Gdy pytamy, jak wygląda Boże Narodzenie w Indonezji, kapłan odpowiada, że, podobnie jak w Polsce, to są przede wszystkim święta rodzinne. – Kto tylko może, wraca wtedy do domu. W Indonezji jest akurat pora dżdżysta. Nieraz leje przez kilka dni. Mimo to za dnia jest ciepło, bo temperatura sięga 30 stopni C. Wierzymy, że Pan Jezus urodził się w deszczu, żeby szybko rosnąć. Dla nas deszcz to znak łaski bożej – Bóg podlewa naszą wiarę, żeby wzrastała. W Boże Narodzenie zapraszamy do naszych kościołów muzułmanów. Dzielimy się z nimi swoją radością, choć oni tak naprawdę tylko nam się przyglądają – opowiada ojciec Grzegorz.

Po pasterce
W Indonezji prawdziwe świętowanie rozpoczyna się dopiero po pasterce, a muzykę często słychać przez całą noc. W miastach pasterka odbywa się o północy, ale w wioskach, do których ksiądz tylko dojeżdża, bywa już z tym różnie. – Zdarza się, że ksiądz zjawi się znacznie później. Wówczas msza rozpoczyna się o drugiej, a nawet o trzeciej w nocy. Ale mimo późnej pory przychodzą prawie wszyscy razem z dziećmi. Potem całe rodziny odwiedzają się i składają sobie życzenia. Łamanie się opłatkiem jest jednak popularne tylko w dużych miastach. Ludzie w wioskach nie znają tego obyczaju – opowiada o. Grzegorz. Z jego relacji wynika, że do indonezyjskich wsi już jakiś czas temu dotarły tak popularne w Europie sztuczne choinki. Nie brak też jednak osób, które przynoszą do domu palmy i ozdabiają je różnymi drobiazgami. Na kolację wigilijną są głównie dania mięsne przyprawione na ostro. – U nas post jest cały tydzień, bo cały tydzień na okrągło je się ryby. Mięso trafia na stół tylko od święta – wyjaśnia kapłan. Pierwsze Boże Narodzenie w Polsce spędził w 2001 roku. Przebywał wtedy przez kilka tygodni w domu ojców werbistów niedaleko Grudziądza. Śnieg spadł kilkanaście dni przed świętami.

Pierwszy śnieg
– Widziałem śnieg pierwszy raz w życiu. Patrzyłem przez okno i nie wiedziałem, co się dzieje. Początkowo myślałem, że ktoś sypie cukier z wyższego piętra. Dopiero mój opiekun powiedział mi, że to śnieg. Wtedy jeszcze nie znałem nawet tego słowa. Otworzyłem okno i próbowałem złapać kilka płatków – opowiada z uśmiechem. Wspomina, że gdy jako dziecko słyszał o krajach, w których jest biała zima, wyobrażał sobie ludzi, którzy mieszkają w zamrażalniku lodówki. Stąd właśnie wzięła się wspomniana na wstępie jego próba z włożeniem dłoni do zamrażalnika. Nie było zachwycony jej wynikami. – Powiedziałem sobie, że jak tylko w Polsce zacznie się ostra zima, wrócę do Indonezji. Ale nie dotrzymałem słowa – dodaje.
Ciężko zniósł tylko pierwszą polską zimę. Złapał go ciężki katar, który jednak w końcu minął. W kolejnych latach było już coraz lepiej. – Zahartowałem się na ścianie wschodniej, w Białymstoku. Rzucałem tam z dziećmi śnieżkami i teraz mogę już nawet lepić bałwana – deklaruje z dumą w głosie. Dwie ostatnie łagodne polskie zimy nie stanowiły już dla niego żadnego problemu. Odkąd przyleciał do Polski, nie był w Indonezji, nawet w odwiedzinach. Przyznaje, że gdy w wigilijny wieczór wszyscy wkoło się cieszą, jemu jest trochę smutno, bo tęskni za rodzicami i rodzeństwem, bliskimi, którzy są hen, daleko.



Na szczęście współczesna technika za nic ma takie odległości, jakie dzielą Polskę od Indonezji. Dzięki internetowym łączom ojciec Grzegorz prawie codziennie rozmawia z rodzicami. – Zatelefonuję do nich również w Wigilię, muszę tylko dobrze przeliczyć godziny, bo różnica między czasem polskim a indonezyjskim wynosi siedem godzin. Gdy tu jest północ, tam jest siódma rano – podsumowuje werbista z Indonezji. (WaT)

Komentarze

Dodaj komentarz