Franciszek Pieczka i Marian Dziędziel spotkali się ostatnio w rodzinnej wsi. Obaj przyznają, że ciągnie ich tutaj wyjątkowo mocno. Zdjęcie: Adrian Karpeta
Franciszek Pieczka i Marian Dziędziel spotkali się ostatnio w rodzinnej wsi. Obaj przyznają, że ciągnie ich tutaj wyjątkowo mocno. Zdjęcie: Adrian Karpeta

Ciągnie was mocno w rodzinne strony?
FRANCISZEK PIECZKA: Nie mogę zapomnieć o Godowie! Teraz, na stare lata, coraz bardziej mi się przypomina. Miewam różne sny, chodzę po godowskich łąkach. Im człowiek starszy, tym bardziej go ciągnie do korzeni.
MARIAN DZIĘDZIEL: Ja już od 44 lat tutaj nie mieszkam, a jednak osadziłem się mocno w atmosferze tej wsi. Ta wieś jest dla mnie jak taka zdarta płyta, którą ciągle chce się odtwarzać. Przez głowę przelatuje mi całe dzieciństwo - przypominają się i te najprzyjemniejsze momenty, i te smutne. Na przykład śmierć ojca Henryka - straciłem go, gdy miał zaledwie 66 lat. Ja byłem już wtedy dorosłym mężczyzną. Bardzo to przeżyłem, bo był dla mnie dużym autorytetem. Czasem myślę, że lepiej dla mnie byłoby, żebym tu nie wracał...

Panowie, to może jeszcze kiedyś tutaj wrócicie? Przyjmowani jesteście nadzwyczaj serdecznie...
F.P.: Wrócić na stałe to raczej już nie. Ja już od 40 lat mieszkam w Warszawie. Tam pochowałem moją małżonkę, która zmarła pięć lat temu. Tam mieszkają moje dzieci, moi wnukowie, mój prawnuk już jeden. Grób rodzinny jest w Warszawie, tak że trochę już w to miasto wrosłem.
M.D.: W tej chwili na pewno nie. Ale tak za dziesięć lat, jak Bóg da mi tyle jeszcze pożyć, to kto wie? Ja bez problemu mógłbym mieszkać na wsi, gorzej z moją rodziną. Im jest naprawdę miło, kiedy tutaj przyjeżdżają. Natomiast jak by zareagowali, gdyby mieli zostać tu na stałe? Raczej nie ma na to szans. Oni są przyzwyczajeni do innego świata, do życia w mieście, w Godowie byłoby im ciężko.

Ale macie panowie tutaj jeszcze bliskich, rodzinę...
M.D.: Tak, w Godowie zresztą wciąż stoi mój rodzinny dom! Mieszkają tu moja mama, mój brat. Mama ma na imię Waleska, skończyła 90 lat. Cieszy się jeszcze dobrym zdrowiem, ma tylko problemy ze stawami. Ma natomiast świetną pamięć. Znakomicie śpiewa, pamięta wszystkie stare piosenki i historie rodzinne. Brat Bogusław jest młodszy ode mnie o dziesięć lat. Jest inżynierem w kopalni, szefem grupy ratowniczej na „Jas-Mosie”. Brat ma trzy córki: Basię, Magdę i Zuzię, ja mam dwie: Agnieszkę i Joasię. Teraz zaczynają się wesela w rodzinie! W weekend przed dożynkami na przykład, wychodziła za mąż Barbara, najstarsza córka brata.
W Godowie mam także kolegów, znajomych. Najbardziej mnie cieszy i równocześnie bawi kiedy słyszę: „O, Maryś idzie”. Niestety, ludzi, którzy tak za mną wołają, jest coraz mniej.
F.P.: Tutaj ciągle jest rodzina, i ze strony matki, i ze strony ojca. Ze strony matki moja rodzina wywodzi się z czeskiej strony. Moja prababka pochodziła z rodziny Sładeczków. Wyszła za Popka. A Pieczkowie pochodzą z Godowa. Sprawdzałem i wiem, że pierwsze wzmianki o mojej rodzinie w księgach parafialnych pochodzą z XVIII wieku. Zawsze kiedy tu przyjeżdżałem, zatrzymywałem się u rodziny, u Stanusia Pieczki, mojego kuzyna. Teraz, już trzeci raz z rzędu, śpię w Petrowicach po czeskiej stronie, ledwie 50 metrów za granicą. Jest tam piękny hotelik, mam ciszę i spokój. Czego więcej potrzeba?

Jaki Godów pamiętacie ze swego dzieciństwa?
F.P.: Ja urodziłem się niedaleko kościoła. Mój ojciec przez całe lata był kościelnym. Ja sam przez pewien czas grywałem na organach. Całe moje dzieciństwo związane było z domem, w którym się urodziłem. Było nas sześcioro rodzeństwa. Ja jako najmłodszy najmniej pracowałem fizycznie, ale jak trzeba było, też kosiłem zboże kosą. W końcu trzeba było odrabiać pole. To była albo spółdzielnia, albo jeszcze majątek hrabiego, już teraz dobrze nie pamiętam. Kosiarze szli jeden za drugim. Ja byłem w środku. Nie mogłem zwalniać, bo ten z tylu nogi by mi podciął! Miałem na stopach krwawe odciski, ale koledzy taty mówili mu: „Ale syn ma krzepę!”. A po prostu uciekałem, bo balem się, że mi nogi podetną!
M.D.: U mnie było trochę inaczej, głównie za sprawą ojca, który mocno działał w kręgach kulturotwórczych. Prowadził chór, zespół teatralny, organizował spektakle, zabawy z okazji śmigusu, Nowego Roku. Cały czas żył wsią. A ja? Czułem wewnętrzną potrzebę, żeby stąd ruszyć. Miałem świetną klasę w szkole podstawowej, a potem w liceum. Wszyscy chcieli gdzieś dalej się uczyć, coś robić. Mnie się spodobał zawód aktora, zaryzykowałem. Mało kto wierzył, że uda mi się dostać do szkoły teatralnej.

No, w tej kwestii pan Franciszek Pieczka miał znacznie gorzej!
F.P.: O tak! Najpierw zdałem na politechnikę, ale wytrzymałem tam może miesiąc. Uważałem, że to nie dla mnie. Wcześniej zetknąłem się z namiastką teatru, ale właśnie wtedy teatr mnie zainfekował. Poza tym mój polonista namawiał mnie, żebym poszedł do szkoły teatralnej. Polecał mi Warszawę, więc pojechałem i zdałem egzamin. Ojciec był zdruzgotany moim postanowieniem. Po pierwszych sukcesach chwalił się jednak i mówił kolegom: „Toć, dyć to je moja krew przeca”.

Panowie, spotykaliście się dotychczas na dożynkach w Gołkowicach. Czy utrzymujecie ze sobą kontakt także poza rodzinną miejscowością?
F.P.: Na planie filmowym nigdy nie zetknęliśmy się. Ale znamy się z różnych peregrynacji, w Warszawie też spotykaliśmy się. Choć oczywiście znamy się głównie dzięki Gołkowicom.
M.D.: Pamiętam jak na jednym ze spotkań aktorskich pan Franciszek rozglądał się za mną. Kiedy mnie ujrzał, krzyknął: „Pieronie, patrze kaj je tyn czorny synek, a tu starego, siwego chłopa mom przed sobą!”. Potem wołał: „Gołkowice, Godów górą!”.



Franciszek Pieczka (81 lat) i Marian Dziędziel (62 lata) są honorowymi mieszkańcami gminy Godów. Aktorzy gościli na dożynkach w Gołkowicach. To właśnie na nich Marian Dziędziel otrzymał ten tytuł, jego starszego kolegę uhonorowano w zeszłym roku.

Komentarze

Dodaj komentarz