Aniela Gojny przegląda fotografie, jakie zostały jej po synu / Dominik Gajda
Aniela Gojny przegląda fotografie, jakie zostały jej po synu / Dominik Gajda


6 lutego 2002 roku całą Polską wstrząsnęła tragiczna wiadomość: przed piątą rano w wyrobisku kopalni Jas-Mos w Jastrzębiu doszło do silnej eksplozji. W chodniku na głębokości 600 metrów pod ziemią znajdowało się wtedy 47 górników. Ratownicy dziesięciu z nich znaleźli przytulonych do siebie w jednej wnęce. Wszyscy spłonęli. Najmłodszy, Jacek Gojny, miał 28 lat. Dziś, osiem lat po tamtych wydarzeniach, rozmawiam z jego matką Anielą Gojny. Próbuję dowiedzieć się, co ona czuje i czy rzeczywiście, jak mawiają, czas leczy rany.

Żywe srebro
Jest mroźny, czwartkowy poranek, kiedy docieram pod dom Gojnych w Jastrzębiu Szerokiej i dzwonię do drzwi. Za chwilę stają w nich pan Polikarp, mąż pani Anieli, i suczka Lotka, która chyba nie jest zadowolona z mojej wizyty. W kuchni czeka pani Aniela. – Rano odwiedził nas wnuczek Sebastian – mówi, wskazując leżące na stole pudełko ptasiego mleczka i ogromną tabliczkę czekolady. Akurat jakoś wtedy przypadał Dzień Babci. Czujna Lotka nie spuszcza ze mnie wzroku, tymczasem gospodyni nastawia wodę na herbatę.
Kiedy pytam ją o syna, od razu zbiera się jej na płacz. – To był taki dobry synek, ani nie pił, ani nie kurzył. Ja wszędzie chodziłam z Jackiem, częściej nawet niż z mężem – dodaje. Szybko jednak rozpromienia się na myśl o synu. – A jak umiał żartować, a taki głośny był! Żywe srebro! W wieku 17 lat zrobił prawo jazdy, ale długo go nie odbierał, bo… nie miał aktualnego zdjęcia. Mamo! Wolę iść do dentysty niż do fotografa – wspomina z uśmiechem pani Aniela.

Dobry jak chleb

Tymczasem na stole pojawia się gorąca herbata. Wypijam łyk i pytam matkę, w jakich okolicznościach dowiedziała się o śmierci syna. Pamięta to doskonale. Akurat w domu pracowała ekipa remontowa, więc nie włączyła radia o zwykłej porze. Niebawem usłyszała pukanie do drzwi. – Poprosili mnie, żebym usiadła. Nie miałam żadnych przeczuć i zapytałam najspokojniej w świecie: chyba nic złego mi nie powiecie, nie? – wspomina. Pięć dni później Jacek Gojny spoczął na miejscowym cmentarzu.
Proboszcz mówił o nim, że był dobry jak chleb, z którego każdy mógł ułamać kawałek. W ostatniej drodze towarzyszyły mu, oprócz rodziców i zebranych tłumów, młodziutka wdowa Katarzyna i niespełna ośmiomiesięczna córeczka Ola. Byli małżeństwem zaledwie trzy lata. W szafie w rodzinnym domu nadal wisi ślubny garnitur Jacka, a serce matki wciąż pęka na jego widok. – Jacek jakby prosił się o tę śmierć – powtarza cicho i opowiada, w jaki sposób syn trafił na ścianę.

Zjechać na dół
O tym, że sprywatyzowano warsztaty, w których pracował jako ślusarz, że za namową swojego kierownika postanowił zjechać na dół, o wadzie wzroku, która mogła pokrzyżować mu plany. I jeszcze o tym, że krótko przed tragedią opłacił wyższą stawkę ubezpieczenia na życie. Pytany o powody, miał podobno odpowiedzieć: gdyby stało się najgorsze, będą przynajmniej ze mnie coś mieli. Pani Aniela wciąż o tym myśli. Nieraz w nocy, gdy nie może zasnąć, bo też kładzie się spać z kurami, powtarza sobie: Jacusiu, ty się chyba masz tam dobrze, co?
Dzięki codziennej krzątaninie odgania złe myśli, które nachodzą ją szczególnie zimą, w okolicach rocznicy śmierci syna. Kiedy pytam, czy czas leczy rany, nie odpowiada, tylko kręci przecząco głową. Potem przyznaje, że od czasu, jak Jacek nie żyje, ona nie pamięta już o swoich urodzinach. Nagle przypomina się jej, że za dwa lata wraz z mężem będą obchodzili złote gody i w jej oczach pojawiają się iskierki. Ale tylko na chwilę.

Patronka zawiodła
Kiedyś wnuczka Aleksandra, córka Jacka, zapytała ją, czy wie, że święta Barbara jest patronką jej tatusia. – Tak, wiem, Olu. Święta Barbara to patronka wszystkich górników, więc także twojego taty – odpowiedziała. – No i ona mnie zawiodła! – rzuciła wtedy dziewczynka z pretensją w głosie. Pani Aniela wciąż to pamięta. Przez chwilę zamyśla się. Wspomina swojego ojca, który poszedł na front, i już nigdy z niego nie wrócił. Oficjalnie uznano go za zaginionego.
Wszystko, co jej po nim zostało, to stara fotografia, na której ojciec trzyma ją na rękach. Miała wtedy zaledwie pół roku. Teraz mówi o takim samym zdjęciu syna z kilkumiesięczną wnuczką i kiwa z niedowierzaniem głową na taki zdumiewający zbieg okoliczności. Tymczasem dochodzi godzina 10. W radiu słychać zapowiedź serwisu informacyjnego. A potem są także ostrzeżenia przed niskimi temperaturami i wiadomość o planowanej ekshumacji zwłok Krzysztofa Olewnika.

Taki sam mróz
Twarz pani Anieli na ułamek sekundy zmienia się, jakby ciemnieje. Żegnam się i powoli kieruję do drzwi. Kątem oka dostrzegam jeszcze Lotkę machającą ogonem na pożegnanie. Gdy wychodzę na podwórko, ogarnia mnie chłód, ale też jest siarczysty mróz. W nocy na pewno będzie jeszcze zimniej. Wtedy, gdy zginął Jacek, też panowała sroga zima.


 

Górnicza katastrofa
Tragedia w kopalni Jas-Mos była jedną z największych katastrof górniczych. 6 lutego 2002 roku, tuż przed piątą rano, w chodniku na głębokości 600 metrów pod ziemią wybuchł pył węglowy. W zagrożonej strefie było 47 górników. 37 udało się wyprowadzić na powierzchnię, choć dwóch zostało rannych. Zginęło dziesięciu, którzy byli najbliżej miejsca eksplozji. Najmłodszy miał 28 lat, najstarszy 43. Pogrzeby były wielkimi manifestacjami. W Jastrzębiu ogłoszono żałobę.
Początkowo śledztwo w sprawie wypadku w Jas-Mosie umorzono. Prokuratura w Jastrzębiu argumentowała, iż nie znaleziono podstaw do postawienia komukolwiek zarzutów i że postępowanie karne prowadzi się przeciwko osobom żyjącym, co sugerowałoby, iż zawinili sami górnicy. W postępowaniu ustalono m.in., że chodnik objęty wybuchem nie był odpowiednio zraszany wodą, a przodek nie był zmywany. Chodnika nie posypywano odpowiednią ilością pyłu kamiennego, neutralizującego pył węglowy. Niewłaściwie przygotowywano miejsca do odpalenia ładunków, a pracownicy po ich założeniu nie wycofywali się na bezpieczne odległości. Wdowy po górnikach złożyły jednak zażalenie na tę decyzję. Argumentowały, że wina za śmierć dziesięciu osób leży po stronie kopalni. Ich zdaniem, do dramatu doprowadziło wiele zaniedbań, zwłaszcza nieprzestrzeganie zasad bezpieczeństwa.
Prokuratura Okręgowa w Gliwicach nakazała Prokuraturze Rejonowej w Jastrzębiu wznowić śledztwo, ale sprawę ostatecznie umorzono. Po tej tragedii na zlecenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji powstał raport dokumentujący nadużycia w handlu węglem i sprzętem górniczym, który jednak nie został wykorzystany w śledztwie, bo... zniknął. Warto przypomnieć, że ówczesny premier Leszek Miller obiecał wdowom dożywotnie renty, ale nie dotrzymał słowa. Dopiero po tragedii w Halembie były premier Jarosław Kaczyński zapewnił renty specjalne wdowom po górnikach, którzy zginęli w kopalniach w ciągu ostatnich 25 lat. Dzięki temu najbiedniejsze rodziny co miesiąc otrzymują od 600 do 1,2 tys. zł brutto. (adr)

 

Komentarze

Dodaj komentarz