20014006
20014006


Zapoczątkowano go w ubiegłym roku wystawą "Chleba naszego powszedniego", odsłaniającą tajemnice dawnego warsztatu piekarskiego. W następnej kolejności przewidziane są ekspozycje poświęcone stolarstwu i wikliniarstwu. Przedmioty zgromadzone na wystawie "Kuć żelazo..." pochodzą przede wszystkim ze zbiorów własnych, muzeów w Rybniku i Raciborzu oraz z kuźni pani Heleny Legierskiej z domu Folwarczny z Gorzyc.Ten zabytkowy, być może wywodzący swą historię z połowy XIX wieku zabytek kultury rzemieślniczej do dziś stoi przy ul. Wiejskiej 5. Nie ma już we wsi ludzi, którzy pamiętaliby czas powstania kuźni. Z przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieści wynika, że był to kiedyś maleńki budyneczek, który dopiero kolejni użytkownicy rozbudowali. Nie wiadomo nawet kto dokładnie był pierwszym właścicielem tego warsztatu. Najstarsi ludzie mówią, że jakiś Niemiec, którego nikt już dziś nie pamięta. Tylko leciwa ciotka pani Legierskiej nie zapomniała, jak przed laty kowale śpiewali przy pracy: „Kowol kuje bez koszule, aż mu pympek wyskakuje”.Ten dość spory budynek wraz ze sprzętem kowalskim do dziś ma się dobrze, choć dawno umilkł tu już łoskot młotów i gwar męskich rozmów. Ale wszystko stoi na swoim miejscu. Piec jest w tak dobrym stanie, że wystarczyłoby rozniecić w nim ogień, a natychmiast można by do białości rozgrzać pręt do kucia podkowy. 200-kilowe kowadło stoi na wiekowym klocu, a na młotach i ogromnych szczypcach nie widać śladu rdzy. Podobnie jest z tokarką i wiertarką. Na wszystko byli już chętni, ale gospodyni każdego spławia.- Dzisiaj już nie ma takiego zapotrzebowania na różne narzędzia, ale gdy w sklepach nic nie było, co rusz ktoś pytał o to czy o tamto. Jak bym się mogła tego pozbyć, skoro nadal czasem słyszę, jak tam ojciec żartuje z furmanami i głośno się śmieje, a pomiędzy tym dzwonią młoty. To tak, jakbym się wyrzekła kawałka domu rodzinnego - mówi Helena Legierska.W drugiej połowie XIX wieku od jakiegoś zadłużonego Niemca kuźnię odkupił dziadek pani Legierskiej, Mikołaj Folwarczny. Pracował w niej do późnej starości, a w 1937 roku aktem notarialnym przekazał synowi Franciszkowi. Jest to jedyny dokument z datą, potwierdzający przynależność kuźni do rodziny Folwarcznych. Niektórzy jednak twierdzą, że mały warsztat rzemieślniczy mógł tu powstać kilkadziesiąt, a nawet i jakieś sto lat wcześniej. W końcu proste narzędzia i wyposażenie w tym rzemiośle przez setki lat niewiele się zmieniały.Franciszek Folwarczny pracował tu jeszcze w latach siedemdziesiątych. Pomagał mu zięć Leonard Płaczek, który był i kowalem i górnikiem. Ten "ciągnął" kuźnię nawet po śmierci teścia w 1981 roku. Dopiero na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych warsztat nieco przycichł, bo i potrzeby okolicznych rolników były coraz mniejsze. Od lipca 1999 roku, gdy Leonard Płaczek zmarł, poza Heleną Legierską nikt już tam nie wchodzi.Bo to właśnie na niej, wnuczce Mikołaja Folwarcznego, a córce Franciszka spoczął obowiązek opieki nad tym martwym, a bardzo szkoda, muzeum kowalstwa. Los chciał, że ostatni kowal z ul. Wiejskiej w Gorzycach miał pięć córek i ani jednego syna. Wprawdzie Franciszek Folwarczny dożył czasów, gdy w domu kolejno pojawiło się pięciu zięciów, a potem tyluż samo wnuków, ale nikt z tej dziesiątki młota kowalskiego już do ręki nie wziął. Dlatego właśnie najmłodszej córce, czyli pani Helenie zapisał kuźnię, a ona bezskutecznie próbuje znaleźć sponsora, który zechciałby kapnąć groszem na konserwację tego zabytkowego obiektu dawnej sztuki kowalskiej. Może gmina wraz z powiatem powinni trochę pomóc - radzą niektórzy we wsi. Nie jest to pozbawione sensu. Kuźnia wraz z wyposażeniem bez wątpienia należą do zabytków, a ziemia wodzisławska nie ma ich w nadmiarze. Czyż nie warto więc byłoby zadbać o tę sprzed dwóch wieków kuźnię?Wystawa "Kuć żelazo..." w wodzisławskim Muzeum czynna będzie do grudnia.

Komentarze

Dodaj komentarz