20014112
20014112


Po skończeniu szkoły powszechnej Wiktor Watoła zamieszkał na Paruszowcu. Uczęszczał do rybnickiego gimnazjum, gdzie opiekunem jego klasy był dr Innocenty Libura. Wojna przerwała naukę i wygnała Wiktora z ojczystego Rybnika w świat. W listopadzie 1944 roku przedostał się z Francji do Szwajcarii, gdzie do zakończenia wojny był internowany. Spędził w kraju tysiąca gór i jezior siedem lat, a ponieważ Szwajcarzy niechętnie widzieli u siebie obcych, więc zgłosił się na wyjazd do Nowej Zelandii. Został zaokrętowany razem z tysiącem innych środkowoeuropejskich emigrantów, którzy dotąd mieszkali we Włoszech, Niemczech, Grecji. Statkiem z Neapolu, przez Suez popłynęli do Oceanii. Z przygodami.- W Suezie razem z kilkoma Czechami ubraliśmy kąpielówki i z burty statku wskoczyliśmy do wody, by popływać. Zamknęli nas za to na półtorej dnia - opowiada. 13 sierpnia 1951 roku statek przybił do Nowej Zelandii - kraju, w którym panu Wiktorowi przyszło spędzić dalsze życie. Długą drogę odbył, zanim znalazł swe miejsce w uroczym zakątku Bay of Islands - tak chętnie odwiedzanej przez turystów Zatoce Wysp, najcieplejszym zakątku Nowej Zelandii.- Bez znajomości języka angielskiego było mi trudno się tam odnaleźć. Z początku tylko rękami się robiło - opowiada pan Wiktor. Jednak powoli, pomalutku oswajał się z nową sytuacją, uczył języka. Poznał dziewczynę z Polski. Była Wilnianką i jako dziecko została wywieziona do Rosji, skąd po niezwykle tragicznych tarapatach z grupą 700 polskich sierot trafiła przez Iran do Nowej Zelandii. Wiktor poślubił Wandę w polskim kościele w Wellington w 1955 roku. Podjął pracę na poczcie, awansował. Po pewnym czasie został naczelnikiem urzędu pocztowego w Kerikeri w Zatoce Wysp, gdzie po 23 latach pracy przeszedł na emeryturę. Wychował z żoną dwoje dzieci, doczekali się trojga wnucząt.- Najbardziej żal mi było dzieci. Wychowywały się bez babci, dziadków, wujków, kuzynów - opowiada pan Wiktor. Może dlatego, gdy poszły do szkoły, zapomniały o języku polskim, w którym w domu rodzinnym wzrastały. Nie potrafią już mówić w języku swoich rodziców, ale dziś tego ogromnie żałują. Syn Jerzy mieszka obecnie w Anglii, jest ornitologiem i pracuje w brytyjskim ministerstwie rolnictwa, leśnictwa i rybołówstwa. Córka Heidi mieszka w odległym od Kerikeri o 850 km Wellington i pracuje w ministerstwie zdrowia i opieki społecznej Nowej Zelandii.-Jesteśmy wdzięczni Nowozelandczykom, że nas przyjęli w swym kraju. My odwdzięczyliśmy się im, wychowując dzieci na dobrych obywateli tego kraju - opowiadają Wiktor i Wanda Watołowie. I z dumą podkreślają, że liczna Polonia cieszy się w Nowej Zelandii bardzo dobrą opinią.Państwo Watołowie żyją w domku, który nazwali „Ruderą”, położonym 4 km od centrum Kerikeri. Mają sad z drzewkami pomarańczy i kiwi. I ogromne dwa zbiorniki na deszczówkę, której używają zarówno do czynności gospodarczych i utrzymania higieny, jak i do picia i gotowania. Mogą pić kawę i herbatę parzoną z deszczówki, bo w atmosferze nad Zatoką Wysp nie ma żadnych zanieczyszczeń. Jest za to bardzo zasolone powietrze, tak bardzo, że wszystko, co jest metalowe, a czego się nie używa w danym momencie, trzeba foliować, bo rdzewieje, a drewniany dom co 5 lat malować, by drewno nie uległo zniszczeniu. Do tego można się jednak przyzwyczaić.- Żona kisi ogórki, tak wspaniałe, że Jurek Owsiak, który nas kiedyś odwiedził, twierdzi, że lepszych w życiu nie jadł - opowiada pan Wiktor. Państwo Watołowie pieką własny chleb, kiszą kapustę, robią kluski śląskie i żur, a Wanda śląską kuchnię wzbogaca potrawami, z których słynęła Wileńszczyzna - pierożkami, barszczykiem, ćwikłą z chrzanem, gołąbkami. Wigilię - choć ta przypada w środku lata - Wiktor i Wanda Watołowie starają się spędzać po polsku. Przy kolędach śpiewanych przez Eleni, przy choince, z Pasterką o północy w polskim kościele.Brakuje im wielu rzeczy. Na przykład smaku i zapachu polskich grzybów, wędlin i ziemniaków (ziemniaki nasze wspominają jako przysmak także Nowozelandczycy, którzy trafili do Polski jako jeńcy i w czasie okupacji pracowali m.in. na kopalni w Knurowie, a których Wiktor poznał już na emigracji). W Nowej Zelandii nie ma zwierząt tak nieodłącznie związanych z polskim krajobrazem - boćków, wiewiórek, lisów. Kiedy Watołowie są w Polsce, cieszą się jak dzieci, gdy mogą je oglądać. W Nowej Zelandii większość miast nie posiada rynków i placów, życie miast koncentruje się wzdłuż ich głównych ulic. Nic dziwnego, że atmosfery rynku tętniącego życiem, na którym można spotkać się ze znajomymi, sąsiadami też im brakuje, dlatego tak lubią odwiedzać Rybnik - piękniejący z każdym ich pobytem.Po raz pierwszy od czasu okupacji Wiktor Watoła odwiedził rodzinne miasto w 1972 roku, kiedy jego rodzice obchodzili Złote Gody. Powrócił tu w 1976 roku, już razem z żoną, która zdążyła poznać jego rodziców i zobaczyć się po latach rozłąki ze swoimi, którzy po wojnie osiedlili się w Olsztyńskiem. Kiedy Wiktor Watoła przeszedł na emeryturę, częściej mógł z żoną przyjeżdżać w rodzinne strony. Był w Rybniku w 1991, 1994 i 1997 roku. Teraz przyjechał ponownie, ale mówi, że chyba już po raz ostatni. Podróż, która trwa blisko dwie doby, z biegiem lat staje się coraz bardziej męcząca. Przyjaciele Watołów twierdzą, że Wiktor tak samo mówił przy poprzednich odwiedzinach, więc nie bardzo mu wierzą. Są przekonani, że niezwykle pogodni, weseli i pełni werwy Wiktor i Wanda Watołowie na pewno znów tu powrócą. Czekamy.

Komentarze

Dodaj komentarz