20014114
20014114


Bierut obiecywał Stalinowi, że polski Kościół zagoni do rezerwatu. W dniu jego pogrzebu robotnicy wodzisławskiej odlewni żeliwa zapragnęli dzwonu do swego ograbionego ze spiżu kościoła pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.Tego dnia w całej Polsce biły żałobne dzwony. Oni słuchali tego obowiązkowo z transmisji radiowej.- A jak my pomrzemy, czym nam zadzwonią? - zapytał na głos, niby sam siebie, formierz Alojzy Maks.Parę dni później w magazynie ktoś znalazł poniemiecki szablon do formy odlewniczej dzwonu. Przypisali temu magię znaku i machina ruszyła. Zapewne był to jedyny w świecie przypadek, gdzie w ustawowo ateistycznym państwie, w tzw. socjalistycznym przedsiębiorstwie, w tajemnicy przed władzami grupka robotników wytopiła stalowy dzwon dla kościoła.- Gdyby w tej ekipie był choć jeden inżynier - wspomina świadek tamtych zdarzeń, mistrz odlewniczy Alfons Kałuża - dzwonu nigdy by nie było. Bo po pierwsze, nikt z nas nie miał doświadczenia ludwisarskiego, po drugie, dzwonów nie odlewa się ze stali, a po trzecie, nasz piec przystosowany był do wytopu żeliwa, więc nie mógł osiągnąć temperatury potrzebnej do roztopienia szyny kolejowej. W całej tej robocie byliśmy szaleńcami, zapaleńcami i , co tu dużo gadać, amatorami. Ale podobno w świętej sprawie zawsze jest odrobinka cudu, a zapał nagradzany jest sukcesem.Najwięcej wątpliwości wśród odlewników budziło nieprzystosowanie technologiczne pieca, w którym dotąd wytapiano wyłącznie żeliwo. A to nie potrzebuje tak wysokiej temperatury jak stal. Piecowy Karol Mrozek zapewniał jednak, że sobie tylko znanymi sposobami jest w stanie podnieść temperaturę pieca o jakieś 200 - 300 stopni. Nie rzucał słów na wiatr. Był doświadczonym mistrzem w swym fachu i wcześniej dokonał kilku udanych prób. To roznieciło we wszystkich nadzieję.Po godzinach pracy, w tajemnicy przed kierownictwem zakładu formę dzwonu, według znalezionego szablonu, przygotowali Alojzy Maks, Bolesław Wieczorek i Alfons Kałuża. Był już też naszykowany wsad do pieca w postaci pociętych na 30-centymetrowe kawałki szyn. Złom kupiono za pieniądze zebrane wśród załogi. Pozostało już tylko to jedyne zmartwienie: Nie dać „zamarznąć” piecowi. Ale to już pozostało na głowie Mrozka.W dniu wytopu załoga była przygotowana na wszystko. Najważniejsza rzecz - utrzymać ciągłość zalewania. Jedna kadź hutnicza mieści 70 kg płynnej stali, a do pełnego zalania formy potrzeba ich sześć. Dla nadania niezbędnego tempa procesowi zalewania trzeba było zrezygnować z użycia suwnicy. Kadzie przenosili ludzie. W ten sposób przygotowana operacja trwała zaledwie kilka minut. Była pionierska w skali światowego hutnictwa i ludwisarstwa. Wszystko odbyło się po skończonej dniówce.Nazajutrz ekipa niecierpliwych „dzwonników” przyszła do pracy nieco wcześniej. Postanowili przed szychtą wyciągnąć dzwon z piasku. Tym razem nawet nikt nie pomyślał o suwnicy. Ile było chłopa, tyle chwyciło za ciepławy jeszcze dzwon i wyszarpnęło z formy. Oczy wszystkich natychmiast rzuciły się do szukania skazy. Centymetr po centymetrze lustrowali półtonowego kolosa. Drobna niedolewka zdyskwalifikowałaby cały mozół. Nie wiadomo, czy starczyłoby sił i chęci do jeszcze jednego zrywu. Po tej czynności prace wykończeniowe przejął warsztat mechaniczny.Teraz przyszedł czas na powiadomienie władz. Z zakładu dzwon można było wywieźć tylko za zgodą Zjednoczenia Przemysłu Terenowego w Katowicach. Tu udało się wmówić dyrektorom, że załoga chciała sprawdzić przydatność pieca do wytopu stali. Ci jednak za bardzo nie chcieli zrozumieć, dlaczego wytopiono akurat dzwon. Formalności przeciągały się, a czas naglił. Odlewnicy obiecali dzwon na odpust.Z ostatnią misją proszalną na motocyklu do Katowic jechał Stefan Rusin. Odlewnicy do samego wieczora czekali przed zakładem na jego powrót. Wreszcie w nocy zaterkotał na drodze motocykl. Zmęczony Rusin podbiegł do gromadki i potakująco kiwnął głową. Zrozumieli, że jest zgoda. Chuchnęło gomułkowską odwilżą. Bez słowa porwali dzwon, wsadzili na furmankę i zawieźli do kościoła.Wciągnięciem dzwonu na wieżę zajął się, obeznany w tych sprawach parafianin, będący pracownikiem Rybnickich Zakładów Naprawczych. Zanim liny naprężyły się do dźwigania, ks. proboszcz Eugeniusz Kuczera nadał mu, zgodnie z wolą odlewników, imię Florian i poświęcił. Pierwszy raz Florian zabrzmiał w dniu odpustu.- Staliśmy jak wryci - wspomina wzruszony Alfons Kałuża. - Kobiety płakały, a myśmy z kamieniem w gardle udawali twardych. Ale też nam ciarki po plecach chodziły. Bo stalowy dzwon nie bije, tylko jęczy, jakby płakał.Alfons Kałuża przekroczył już siedemdziesiątkę, ale planuje jeszcze wycieczkę na wieżę kościelną, aby oko w oko zmierzyć się z Florianem. W czerwcu 1956 roku, gdy przygotowywał formę dzwonu, odcisnął w piasku swoje inicjały. Nie wziął jednak pod uwagę pewnej właściwości formy, w związku z czym dopiero po odlaniu Floriana zorientował się, że literki „AK” są wewnątrz dzwonu, a nie na zewnątrz, jak planował. Dotąd nie miał kiedy tego sprawdzić, więc po 45 latach czas najwyższy.

Komentarze

Dodaj komentarz