Stanisław Kosik chodził do kilku szkł powszechnych i jednego gimnazjum / Dominik Gajda
Stanisław Kosik chodził do kilku szkł powszechnych i jednego gimnazjum / Dominik Gajda

W księdze pamiątkowej rybnickiego gimnazjum jest kopia krótkiego artykułu profesor Łucji Mazurkiewicz (to w rozmowie z nią wielki polski aktor Juliusz Osterwa powiedział, że są trzy przenikające się zawody – powołania: kapłan jest nauczycielem i artystą, artysta jest nauczycielem i kapłanem, nauczyciel jest kapłanem i artystą), jest wspomnienie profesora Alojzego Mańki o księdzu dyrektorze Stefanie Siwcu, są wspomnienia uczniowskie, artykuły z szkolnego pisemka „Zew Młodzieży”, w którym swój talent zaczęli szlifować m.in. redaktor Bernard Peters(?) i Wilhelm Szewczyk. W księdze jest zdjęcie dyrektora i grona pedagogicznego. Pod nim nazwiska. Nie wiadomo tylko, kto jest kto.

Kilka powszechnych
Poprosiłem więc kiedyś pana Stanisława Kosika, absolwenta gimnazjum, rybniczanina, o przypisanie postaci do nazwisk. Z 25 osób tylko czterech nie rozpoznał. A oto, co jemu pozostało w pamięci ze szkolnych czasów. Jest tego sporo z uwagi na zawód ojca (strażnik graniczny) i ciągłe zmiany miejsca służby w powiecie rybnickim. Mamy więc wspomnienia przedwojenne z kilku szkół powszechnych i powojenne z gimnazjum. Przyszowice: kierownik pan Elsner czasem szukał swych binokli, a miał je oczywiście na czole. Raszczyce: pan Podeszwa i jego legendarna pedanteria. Lyski: pan Piekiełko, nauczyciel śpiewu. Wchodził do klasy, wyciągał skrzypce i wszyscy musieli śpiewać „Dziaduniu, dziaduniu, dokąd wy idziecie”.
Pociągający nosem kierownik Wajda, specjalista od permanentnych kartkówek z dzielenia i mnożenia. W kolejnych szkołach Stanisław Kosik zawsze czuł się nowy, czyli jakby wciąż wyeksponowany. Podobnie jego brat Józef, później kierownik szkoły w Rudach i nauczyciel w rybnickiej budowlance. Lubił malować. Kiedyś namalował wilka kąsającego Czechosłowację, drapiącego Austrię i spoglądającego w stronę Polski. Kierownik szkoły poprosił ojca Kosika, by zwrócił synowi uwagę na to, że bardzo politykuje. Tymczasem malunek okazał się niezwykle proroczy. I tak dotarliśmy do wspomnień z rybnickiego gimnazjum.

Większa połowa
Profesor Henisz ucząca matematyki nie lubiła na lekcjach harcerzy w krótkich spodenkach. Miała ksywę Baba Herod. Profesor Kosman zaś na matmę kazał przynieść różnego rodzaju owoce, by udowodnić, że istnieje większa połowa. Dopiero, gdy ujrzeli obok siebie połowę dyni i połowę jabłka, ze śmiechem dali się przekonać. Profesor Dublewski wchodził do klasy: – Wyciągajcie kajety i śmigajcie piórem po papierze – dyrygował. Upatrzył sobie jednego ucznia. – Hałaczek, krzesło wytarte? – pytał go. – Tak, panie psorze – padała odpowiedź. Profesor brał bibułę i zamaszystym ruchem sprawdzał siedzenie. – A to co jest, Hałaczek? – Kurz panie profesorze. – Ty myślisz, że ja będę sobie mój garnitur fatygował? – obruszał się. Pedant w każdym calu. Chadzał jak bocian, żeby obcasów nie zetrzeć.
Profesor Mrowiec uczył angielskiego. Lubił wspominać wojenne lata, które spędził w Afryce i Italii. Czasami potrafił przegadać całą lekcję. Jedna z dowcipnych uczennic Irena Kolorz przyniosła kiedyś wielki budzik. Nauczyciel snuł kolejne wspomnienia, a tu w katedrze odezwał się ostry dzwonek. Na szczęście było to w prima aprilis i profesor potraktował kawał z uśmiechem. Profesor Hajmrod (znów matematyk) prosił nieraz o rączkę do pisania, ale wskazane było, aby to była damska rączka. Dziewczyna podawała mu pióro wieczne marki Waterman. 6 grudnia któregoś roku profesor został rozdającym podarki św. Mikołajem. Okazało się, że i dla niego była spora paczka. Dziewczyny poprosiły, by ją od razu otwarł.

Damska rączka
Okazało się, że w środku, jak w ruskiej babuszce, były kolejne opakowania. Wreszcie możliwości matrioszki wyczerpały się i w ostatnim opakowaniu profesor odnalazł krowią racicę z napisem damska rączka. Panią od francuskiego nazywano Madame Bonżurka. Chłopców interesowała szczególnie profesor, która miała czym oddychać. Profesor od rysunków zwany Dziaduniem, spokojny człowiek. W mieście spotykano go w kapeluszu z nieodłączną laseczką, siateczką i dzbankiem na mleko. W tamtych czasach był obowiązek chodzenia w czapkach. Chłopcy ustawiali się co 10 metrów. – Dzień dobry, panie profesorze – kłaniali się. W klasie była para Kornelia i Marian. Nawet nauczyciele mówili o nich małżonkowie.
Pochodzili z Knurowa. Tajemnicą poliszynela jest, iż profesor Innocenty Libura własnego syna oblał na maturze. Na koniec pan Stanisław Kosik przypomina sobie jeszcze kolegę Zygmunta Mrozka, niewidomego chłopca o fenomenalnej pamięci. Potrafił na schodach brać po trzy stopnie. Znał Rybnik na pamięć. Po maturze skończył prawo we Wrocławiu. Pamięta też, że w klasie maturalnej uczniowie dostawali talon na materiał. Przeznaczony na ubranie, żeby mieli w czym pójść na egzamin. Krawca już musieli opłacić rodzice abiturienta. A my pamiętajmy, że swymi wspomnieniami dzielił się z nami człowiek liczący dziś 85 lat.

Komentarze

Dodaj komentarz