Huta Krlewska w Chrzowie / Archiwum/
Huta Krlewska w Chrzowie / Archiwum/"Powstaniec"

 

Lawinowo rosła rzesza bezrobotnych, których nie stać było nawet na chleb, więc rosła też przestępczość, ale władze na wszystko miały jedną receptę: kary. Oto obraz polskiego Górnego Śląska z lat międzywojnia!

 

Każdy człowiek musi coś jeść, mieć w co się ubrać i gdzieś mieszkać. W okresie wielkiego kryzysu gospodarczego pierwszych lat trzydziestych XX wieku dostępu do tych podstawowych potrzeb pozbawiono większości Górnoślązaków. Były powstaniec i kronikarz Paweł Ficek (1893-1977) z Orzepowic przedstawił te czasy w swych zachowanych zapiskach. Napisał, że nastało takie bezrobocie, jakiego świat nie pamiętał. Co więcej, nie rejestrowano bezrobotnych, którzy mieli własne mieszkania, pięć mórg ziemi i krowę, zatem ludzie z takich rodzin nie mogli znaleźć pracy, a z tych pięciu mórg wyżyć musiała cała rodzina.

 

Głodni i wykluczeni

 

Bezrobotny pobierający zapomogę miał wolne leczenie i w zależności od liczby członków rodziny otrzymywał od 4 do 12 złotych miesięcznie, pewną ilość mąki żytniej i kawy w kostkach. Dodatki w naturze obliczano na 36 złotych miesięcznie i trzeba je było odpracować. Jedną dniówkę przeliczano na 6 złotych. Na zimę otrzymywali rejestrowani bezrobotni ziemniaki i węgiel, a najbiedniejsi czasami odzież i obuwie. Niejeden dobry Polak i powstaniec, aby żyć zmuszony był szukać chleba za granicą w Niemczech." – pisał Paweł Ficek. Pracy brakowało, ograniczane zasiłki nie starczały na chleb, a w izbach mieszkalnych panowała niegodziwa ciasnota.

Ludzie imali się przeróżnych sposobów, aby zdobyć chociażby suchą kromkę chleba czy kartofel. W lepszej sytuacji była wieś, tam łatwiej było o żywność i choć liche lokum. Aby przeżyć, Górnoślązacy musieli wkraczać na zakazaną drogę bezprawia, bo alternatywy nie było. Dotychczas szanowani i kwalifikowani pracownicy śląskich zakładów pracy, teraz wyrzuceni na bruk nie stali tam bezczynnie, wyglądając lepszych czasów. Z pominięciem prawa tworzyli własne prymitywne warsztaty pracy, bo instynkt życia był silniejszy od grożących kar.

 

"Przestępcy" z biedaszybów

 

Byli górnicy ciężko harowali w budowanych przez siebie małych kopalniach zwanych biedaszybami, które dziesiątkami pojawiały się w sąsiedztwie kopalń na obszarach o odpowiednim ukształtowaniu geologicznym. Praca w czeluściach wyrobisk bez jakichkolwiek zabezpieczeń była tak nieludzka, niebezpieczna i pochłaniała tyle ofiar, że władze zakazały nielegalnego wydobywania węgla. Nędzarzy z biedaszybów traktowano jak przestępców i srogo karano, często owoc ich pracy konfiskowano, zaś z mozołem kopane szybiki i drążone wyrobiska wysadzane w powietrze. Po takich destrukcyjnych akcjach pola szybikowe szybko jednak były odbudowywane albo pojawiały się w innych miejscach.

Kiedy policyjne ładunki niszczyły biedaszyby, inne grupy bezrobotnych czatowały na pociągi wywożące śląski węgiel. Pod semaforami albo na odcinkach o ograniczonej prędkości młodzi ludzie wskakiwali na wagony i zrzucali czarne kęsy, za które potem otrzymywali parę groszy. Konwojenci strzegący transportów bez skrupułów używali broni, często zabijając lub raniąc węglowych rabusiów. Nie mniej niebezpieczne było tzw. bergowanie, czyli odzyskiwanie węgla z bergi (odpadowej skały płonej) składowanej na hałdach. Tą trudną i niebezpieczną pracą zajmowały się całe rodziny.

 

Przemytnicy i kłusownicy

 

W oczekiwaniu na kolejną partię dowożonych z kopalni odpadów zbieracze nieraz całymi dobami koczowali na hałdzie zionącej oparami gazów, które niejednemu zabierały życie. Innymi zagrożeniami były nagle usuwające się zbocza hałdy, rozpadliny i czeluście rozżarzonych węgli i skał. Chociaż do bergorzy nie strzelano, to w interesie właścicieli kopalń proceder ten był nielegalny, ścigany i surowo karany. Najbardziej niebezpiecznym procederem był przemyt. Do szmuglerów przekraczających zieloną granicę z Niemcami i Czechosłowacją straże strzelały bez ostrzeżenia, za trochę żywności, owoców, papierosów albo kamieni do zapalniczek od kul ginęli i dorośli, i dzieci.

Przepisy II RP dotyczące stref przygranicznych były tak rygorystyczne, że pozwalały strzelać do każdego, kto na widok strażnika starał się ukryć albo uciekał. Nie mniej represyjne były przepisy dla usiłujących przemycać cokolwiek na legalnych przejściach. W tych latach niedostatku i głodu w lasach i na polach rozgorzała krwawa walka stróżów prawa z kłusownikami. Ofiary były po obu stronach, pracownicy leśni bez litości strzelali do rabusiów, a oni do nich. Dochodziło do wielu tragedii, często kula leśniczego zabijała niewinnego grzybiarza czy zbieracza jagód. Niejeden nadgorliwy funkcjonariusz służby leśnej padał ofiarą krwawej wendety, niejednego ciężko pobito. W tym bezpardonowym konflikcie po jednej stronie stało prawo, po drugiej ludzka potrzeba przetrwania.

 

Sądem w nędzarzy

 

W zastraszającym tempie rosła też wśród bezrobotnych fala najgroźniejszych przestępstw kryminalnych. W celu ograniczenia tego niebezpiecznego zjawiska Rada Ministrów rozszerzyła uprawnienia sądów doraźnych, które powołano w 1928 roku na obszarach niektórych województw. Po 2 września 1931 roku zaczęły jednak orzekać na całym obszarze Rzeczypospolitej w przypadku: morderstw, zabójstw osób urzędowych i prywatnych, kradzieży drogą gwałtu i rozboju, wymuszania przy użyciu broni, uszkodzenia środków komunikacyjnych, urządzanie i udział w rozruchach itp. Trybunały te szafowały wręcz karą śmierci, co jednak nie poprawiało sytuacji, bo główną przyczyną narastającej przestępczości były nędza i głód.

W wyniku ciągle zwiększającego się bezrobocia powstał w Rybniku Komitet Bezrobotnych, którego przywódcy 21 stycznia 1932 roku zorganizowali w sali kasyna w Paruszowcu wielkie zgromadzenie ludzi bez pracy i środków do życia. Na wiec przybyło ponad tysiąc osób żądających pracy i zwiększenia zbyt skromnej pomocy ze strony państwa. Z Paruszowca protestujący przemaszerowali w pochodzie pod rybnickie starostwo. Po drodze przyłączyli się do nich komuniści, co było pretekstem do interwencji dla oddziałów policji. Doszło do rozruchów, padły strzały, tłum w panice rzucił się do ucieczki. Kilka osób zginęło, kilka zostało rannych, 30 aresztowano, z czego 12 stanęło przed sądem.

 

Wersja oficjalna

 

Według prorządowego dziennika "Polska Zachodnia" nr 5 ze stycznia 1932 roku wydarzenia te przedstawiały się następująco: "W czwartek 21 stycznia 1932 roku kilku prowokatorów komunistycznych po zebraniu bezrobotnych wezwało tychże do demonstracji przed starostwem. 13 policjantów zastąpiło im drogę. Kiedy na wezwanie do rozejścia się zebrani wezwania nie usłuchali, przyszło do starcia, w czasie którego zaczęto strzelać do policji. Gdy strzały na postrach nie odniosły skutku, policja oddała dwie salwy w tłum. Dwie osoby wskutek odniesionych ran zmarły. Komunista, nijaki Marcol, oblegany przez policję, zastrzelił się. 11 policjantów zostało rannych. Główną więc winę ponoszą uzbrojeni komuniści, którzy podburzają lud do nierozważnych czynów. Na miejsce przybył wojewoda Grażyński celem dokonania zbadania sprawy."

Wydarzenia te wywołały poruszenie w całym województwie oraz omawiane były na forum Sejmu Śląskiego. Z tego powodu 23 stycznia 1932 roku przybył do Rybnika wojewoda Michał Grażyński w towarzystwie głównego komendanta policji Żółtaczka i naczelnika wydziału bezpieczeństwa Stanisława Ryczkowskiego. Przedstawiciele władz wojewódzkich spotkali się z oddziałem policyjnym, który "spełnić musiał przykre obowiązki", i odebrali raport z dotychczasowych dochodzeń w tej sprawie. Po analizach wojewoda potwierdził, iż krwawe starcia bezrobotnych z policją przypisać należy komunistycznym prowokatorom, natomiast interwencja policji odpowiadała ściśle obowiązującym przepisom.

 

Wina i kara

 

Po tym werdykcie wojewoda odwiedził w wodzisławskim szpitalu policjanta Gackę, który również ucierpiał w potyczce z bezrobotnymi. O ofiarach wśród bezrobotnych zapomniano. Po krwawym rozprawieniu się z bezrobotnymi powiatowy komendant policji w Rybniku komisarz Roman Niżankowski awansował i 4 kwietnia 1932 roku objął stanowisko w głównej komendzie policji w Katowicach. Epilog tych krwawych zajść miał miejsce w Sądzie Okręgowym w Rybniku, gdzie 18 kwietnia 1932 roku pod przewodnictwem sędziego Stodolaka rozpoczął się dwudniowy proces przeciwko 12 uczestnikom protestu bezrobotnych.

Akt oskarżenia zarzucał im naruszenie "miru powszechnego", jakiego dopuścili się po zakończeniu zebrania bezrobotnych w Paruszowcu, gdzie obrzucili policję kamieniami, wobec czego funkcjonariusze zmuszeni byli użyć broni palnej raniąc sześć osób, z których dwie zmarły. Po przesłuchaniu 33 świadków, wysłuchaniu mowy prokuratora Synoradzkiego i obrońcy z urzędu aplikanta Durynka sąd wydał wyrok, mocą którego skazani zostali: na jeden rok więzienia Ryszard Małachowski, na dziewięć miesięcy więzienia Emil Marcol, Jan Czapla, Paweł Szweda, Aleksander Sosna, Ryszard Sobik, Augustyn Kolonko, Wilhelm Kowalski i Robert Lipka, na sześć miesięcy więzienia Tomasz Marcol, na cztery miesiące więzienia Emil Skiba. Jeden z oskarżonych Józef Mostek uwolniony został od winy i kary.

 

Upadek rzemiosła

 

Nieustannie pogłębiająca się nędza wyrugowała handel produktami spożywczymi do szarej strefy, co spowodowało upadłość wielu rzemieślników. Na zjeździe cechów piekarskich, który odbył się w Katowicach 23 listopada 1933 roku, stwierdzono, że piekarze na Śląsku znaleźli się w katastrofalnym położeniu, bo z powodu biedy spadło spożycie chleba, zmniejszyły się też obroty, wzrosły natomiast wymiary podatku dochodowego i przemysłowego, a opłaty socjalne (kasa chorych, ubezpieczenia społeczne itp.) są ogromnie wygórowane. Z kolei na zebraniu cechu rzeźnickiego w Rybniku, które odbyło się 27 stycznia 1935 roku, stwierdzono, że 50 procent konsumpcji mięsa na terenie miasta pochodzi z uboju pokątnego, zaś zawyżona taryfa ubojowa obciążająca rzeźników pochłania aż 25 procent wartości żywca. Tylko te dwa przykłady wyraźnie obrazują ogrom ubóstwa tamtych lat.

 

Bilans starć na Paruszowcu
Od ciężkich ran postrzałowych śmierć poniosło trzech bezrobotnych: Oleś z Ligoty Rybnickiej otrzymał strzał w głowę, 19-letni Edward Ogerman z Paruszowca postrzelony w płuca oraz Franciszek Kotula z Rybnickiej Kuźni, który zmarł kilka dni później. Do szpitala odwiezieni zostali: 18-letni Helmut Śpiewok ranny w rękę, 23-letni Wojciech Szebeszczyk z Paruszowca postrzelony w nogę oraz 21-letni Paweł Szweda z przestrzelonym podudziem. Jeden z protestujących 23-letni Jan Marcol, który miał ponoć strzelać do policjantów, uciekł do swego domu w dzielnicy Maroko, gdzie po osaczeniu przez policję popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę.

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Dodaj komentarz