Jak się okazuje, proceder, do którego zmusiła ludzi skrajna nędza, wcale nie przeszedł do historii wraz z ostatnimi echami wielkiego kryzysu lat 30.
W okresie wielkiego kryzysu gospodarczego lat trzydziestych XX wieku masowo zwalniani robotnicy pozostawali bez wszelkich środków do życia. Wyrzucani na bruk musieli radzić sobie z utrzymaniem siebie i swoich rodzin. Wtedy właśnie nastąpił rozkwit biedaszybów, które służyły do nielegalnej eksploatacji płytko zalęgających złóż węgla. Te prymitywne szybiki masowo pojawiały się na obszarach o odpowiednim ukształtowaniu geologicznym, głównie w sąsiedztwie kopalń
Niebezpieczny proceder
W miejscach takich bezrobotni kopali dziesiątki, a niekiedy i setki szybików prowadzących do podziemnych czeluści, skąd wydobywali węgiel. Praca w niezabezpieczonych wyrobiskach była tak ciężka, niebezpieczna i pochłaniała tak wiele ofiar, że władze wydały przepisy zabraniające tego nielegalnego procederu. Stróże prawa wpisywali nędzarzy z biedaszybów na listy przestępców i srogo ich karali. Policja i straże kopalniane często też konfiskowali owoce ich pracy, zaś z mozołem kopane szybiki i drążone wyrobiska wysadzano w powietrze. Po tak bezlitosnych akcjach bezrobotni niemal natychmiast jednak odtwarzali zniszczone pola szybikowe lub urządzali je w innych miejscach.
Początkowo władze spoglądały na ten nielegalny i niebezpieczny proceder pobłażliwym okiem i zbytnio nie przeszkadzały bezrobotnym w wydobywaniu węgla na użytek własny. Wnet jednak wokół tych minikopalń pojawiali się przeróżne grupy cwaniaków, handlarzy i spekulantów, którzy wykorzystywali ciężką i niebezpieczną pracę biedoty. Okupiony ogromem ofiar węgiel z biedaszybów za grosze był przez nich skupowany i rozprowadzany furmankami, samochodami, a nawet koleją po całym Śląsku i poza nim, a kupowano go chętnie, bo był tani. Zbyt węgla zapewniał rodzinom bezrobotnych jako taką egzystencję, a handlarze robili na nim dobry interes.
Jak w ulu
Bezrobotni górnicy dobrze o tym wiedzieli, ale tylko tym sposobem mogli zapewnić byt swym najbliższym. W miarę wzrostu bezrobocia dzikie kopalnictwo stawało się koniecznością i błyskawicznie się rozprzestrzeniało. Tak na przykład w 1932 roku tylko pomiędzy Wełnowcem, Dębem i Chorzowem czynnych było blisko tysiąc takich szybików, zaś w maju 1935 roku na terenie lasów Spółki Akcyjnej Godula w Ornontowicach 800 bezrobotnych eksploatowało ponad 100 dzikich szybików! Podkopywany i zapadający się grunt wokół biedaszybów już sam w sobie stanowił jednak ogromne niebezpieczeństwo dla przebywających tam ludzi.
A nieprzerwanie wokół prowadzących w głąb ziemi dziur krzątało się setki umorusanych mężczyzn i kobiet, starców, młodych i dzieci. Mężczyźni pracowali pod ziemią, kobiety pomagały bezpośrednio przy wydobywaniu urobku, przy odrzucaniu niepotrzebnego kamienia, przy przesiewaniu drobniejszego asortymentu przez metalowe sita i przy transporcie oczyszczonego już węgla na odpowiednie składowiska. Bezustanny gwar i rumor, krzyki pracujących, stojące wokół kramy z żywnością, narzędziami, odzieżą i przeróżną potrzebną drobnicą towarową, wszystko to bardziej przypominało wielki zatłoczony jarmark, niż miejsce pracy setek ludzi.
Budowa szybików
Budowa prymitywnego szybiku o średnicy około 1,5 metra i głębokości 20 metrów trwała średnio od dwóch do trzech tygodni. W zależności od spójności gruntu pionowe ściany szybu były równo ścinane bez jakichkolwiek wzmocnień, inne zabezpieczano szalunkiem tylko częściowo, jeszcze inne trzeba było szalować w całości, co też znacznie zwiększało pracochłonność i koszty eksploatacji podziemnych pokładów. Prymitywne urządzenie wyciągowe stanowił najzwyklejszy kołowrót z mocnych belek montowany ponad szybikiem prowadzącym w głąb ziemi, który w ruch obrotowy wprawiało dwóch ludzi.
Na obracanej belce okręcała się stalowa lina, łańcuch albo zwyczajny gruby powróz z zamocowanym na końcu poprzecznym patykiem pełniącym rolę siodełka do przewożenia ludzi lub zawieszonym kubłem albo wzmocnionym wiadrem do wyciągania urobku. Zdarzały się też szybiki profesjonalne, drążone z wszelkimi wymogami robót górniczych. Jeden z takich szybików o głębokości 70 metrów odkryto na terenach nadania górniczego Towarzystwa Sosnowieckiego. Zbudowało go dziesięciu bezrobotnych górników z Klimontowa, którzy za nielegalne wydobycie węgla na wielką skalę stanęli przed sądem i otrzymali po trzy tygodnie aresztu w zawieszeniu na dwa lata.
Wspólnota biedy
Nie zawsze kopanym z tak wielkim mozołem szybikiem udało się dotrzeć do pokładu węgla. Często po dwu lub trzytygodniowym trudzie górnicy musieli zaprzestać dalszego głębienia szybiku, bo po prostu mieli pecha i nie natrafili na pokład węglowy. Na zniechęcenie nie mogli sobie jednak pozwolić, wkrótce już łopaty i kilofy rąbały ziemię o kilka metrów dalej. Motywacją do tak wytężonej pracy była wiara i nadzieja, że tym razem, już za następnym uderzeniem kilofa pojawi się w migotliwym światełku karbidowej lampki połyskująca czerń pierwszej bryły kopaliny.
Gdy się to udawało, radowali się wszyscy, bowiem ciągłe poczucie zagrożenia umacniało w nich poczucie solidarności i życzliwości. Na polach dzikich szybów nieznane były zazdrość czy zawiść, dlatego też jeden drugiemu chętnie pomagał i wszyscy cieszyli się z sukcesów kamratów. Z kolei w chwilach niepowodzeń i tragedii całą wspólnotę bieda-górników łączył szczery ból i smutek. Wszyscy wiedli w końcu takie samo życie, biedaszyb był dla nich i ich najbliższych jedynym źródłem utrzymania. Strzegli go więc czujnie przed zniszczeniem lub zalaniem i bezustannie koczowali obok w prymitywnych budach albo namiotach. Posiłki donosiła im rodzina, korzystali też z usług licznych handlarzy stawiających wokół pól szybowych przeróżne budy i kramiki z wędlinami, pieczywem, napojami, a nawet ciepłą strawą gotowaną na miejscu.
Igranie ze śmiercią
Praca górnika w głębi biedaszybu była bardzo niebezpieczna, każde uderzenie kilofa w podziemną caliznę, każdy wyrwany kęs skały albo bryły węgla mogły spowodować nieobliczalne zagrożenie. Wypadki były codziennością i jednym z elementów życia tej nędznej społeczności. Zjeżdżający w ciemną czeluść szybiku robotnik liczył na przysłowiowy łut szczęścia, Opatrzność i natychmiastową pomoc kamratów w razie jakiegokolwiek zagrożenia. Ranni i okaleczeni uważali się za szczęściarzy, martwych natychmiast zastępowali inni. W świadomości tych ludzi kontuzje, choroby, inwalidztwo i śmierć były wkalkulowane w ryzyko wykonywanej pracy, więc nie należało się tego bać ani zbytnio o tym myśleć.
Z czasem biedaszyby obrosły otoczką bardziej lub mniej prawdziwych przekazów, opowieści i legend. Sensacyjnego posmaku nadawała im niespotykana gdzie indziej odwaga zdesperowanych sytuacją życiową ludzi, którzy pracowali w warunkach urągających wszelkim zasadom bezpieczeństwa, a nawet instynktu samozachowawczego. A statystyki były przerażające, bo jak podała "Polska Zachodnia" nr 272 z 4 października 1935 roku, tylko od października 1934 roku do analogicznego okresu 1935 roku w Zagłębiu Dąbrowskim i na Górnym Śląsku podczas prac w biedaszybach zginęły 164 osoby.
Walka z wiatrakami
Pamiętać należy, że takie wydobywanie węgla było nielegalne i surowo zabronione, dlatego też w sprawie walki z dzikim kopalnictwem w połowie stycznia 1935 roku w dyrekcji policji w Zabrzu odbyła się konferencja pod przewodnictwem prezydenta policji okręgu przemysłowego. Uczestniczyli w niej również przedstawiciele urzędu górniczego, magistratu i delegaci właścicieli kopalń. Postanowiono tam wypowiedzieć zdecydowaną walkę dzikiemu kopalnictwu i zwalczać je wszelkimi możliwymi sposobami i środkami. Częste obławy urządzane przez stróżów prawa zmuszały bezrobotnych do życia w ukryciu w bezustannym strachu przed aresztowaniami i srogimi sankcjami karnymi.
Ze względu na liczne nieszczęśliwe wypadki i wzrastającą konkurencję dla kopalń, z mozołem kopane przez bezrobotnych szybiki były systematycznie niszczone i wysadzane w powietrze przez policję i straże kopalniane. W takich przypadkach twardy charakter bezrobotnego Górnoślązaka nie pozwalał mu być biernym, zaś intuicja oparta na doświadczeniu górniczym bezbłędnie pomagała mu wyszukiwać nowe miejsca nadające się do kopania. Kiedy jeszcze policja dokonywała ostatnich czynności destrukcyjnych nielegalnych poletek wydobywczych, gdzieś tam pomiędzy pagórkami w trudno dostępnych leśnych ostępach, niby grzyby po deszczu pojawiały się nowe kołowroty wydobywcze nad drążonymi szybikami.
Renesans branży
Renesans biedaszybów nastąpił prawie 70 lat później w okolicach Wałbrzycha, kiedy to ze względu na nierentowność 15 listopada 1990 roku specjalna komisja rządowa postawiła w stan likwidacji dwie kopalnie Viktoria i Thorez. Doprowadziło to do zniszczenia w ciągu niespełna 10 lat Wałbrzyskiego Zagłębia Węglowego, którego tradycje z mozołem powstawały przez pięć wieków. 3 marca 1999 roku oficjalnie zakończono likwidację części podziemnej miejscowych zakładów górniczych, dzięki którym wraz z firmami współpracującymi zajęcie miało ponad 20 tysięcy osób. Ich część znalazła pracę w firmach utworzonej na terenie Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, tysiące innych bezrobotnych, po wydaniu niewielkich odpraw, zajęło się nielegalnym wydobywaniem węgla z dzikich odkrywek w rejonie Wałbrzycha.
Odrodzenie biedaszybów |
Pierwsze biedaszyby w rejonie Wałbrzycha pojawiły się w 1990 roku, a w 2002 roku z dzikiego kopalnictwa utrzymywało się już około trzech tysięcy bezrobotnych. Dziś liczba osób żyjących z wałbrzyskich biedaszybów znacznie zmalała, ale w niczym nie zmieniły się urągające godności ludzkiej warunki pracy i bezpieczeństwa bezrobotnych desperatów. |
Komentarze