W tym domu coś straszy
W tym domu coś straszy

Prawie trzydzieści lat temu w czasie letnich wakacji kilkakrotnie odwiedziłam służbowo miejscowość N., w której mieszkała Dorota, moja dawna znajoma z czasów, kiedy chodziłam do liceum, gdzie ona pracowała w kancelarii.
Pewnego dnia umówiłyśmy się na kawę w jej ogrodzie, ale zaczął siąpić deszcz i skryłyśmy się w stojącej w pobliżu, obrośniętej chmielem altanie. Było tam jednak niezmiernie duszno i ciemno, więc naszła mnie chęć do makabrycznych żartów:
– Tu jest jak w jaskini duchów! – jęknęłam przeciągle.
– Dziewczyno nie żartuj nawet w ten sposób, bo sama nie wiesz, o czym mówisz! Na pewno nie chciałabyś przeżyć tego, co ja przed laty! – odpowiedziała.
I wtedy Dorota opowiedziała mi swoją przygodę ze wczesnej młodości. Na początku lat pięćdziesiątych jej ciotka Anna odziedziczyła dom, a właściwie przepiękną starą willę na Dolnym Śląsku. Kim był spadkodawca, tego spadkobierczyni się nie dowiedziała, ale wtedy jej to nie przeszkadzało, bo uznała, że sama do tego dojdzie. Zamierzała zapytać sąsiadów, kim był poprzedni właściciel willi, ale niestety na miejscu okazało się, że w sąsiedztwie nikt nie mieszkał, bo dom otoczony starym, mocno zapuszczonym parkiem znajdował się około 1,5 kilometra od najbliższej wsi.
Kiedy ciotka Doroty tam zamieszkała i po raz pierwszy wybrała się do sklepu we wsi, zaciekawiona pani sklepowa zapytała ją, jak się jej tu mieszka. Kiedy kobieta stwierdziła, że dobrze, chyba jej jednak nie uwierzyła. Indagowana przez ciotkę sklepowa delikatnie wymigała się od rozmowy na temat poprzedniego właściciela willi, twierdząc, że mieszka tu zbyt krótko, więc nic nie może powiedzieć.
Od innych mieszkańców wsi ciocia też niewiele się dowiedziała. Mówili tylko tyle, że dom przez kilka lat stał pusty, ale czy mieszkał ktoś w nim wcześniej, tego podobno nie wiedzieli, bo większość z nich zamieszkała tutaj dopiero po II wojnie światowej. Ciotka nigdy nikomu się nie skarżyła, że ma jakieś problemy ze swoim lokum, więc rodzina uważała, że żyje jej się dobrze!
Niektórzy krewni mieli do niej nawet ciche pretensje, że zapraszała ich do siebie zbyt rzadko i to najwyżej na jeden dzień. W latach 70. ciotka Doroty przekroczyła pięćdziesiątkę, ale nadal czuła się dobrze i nie chorowała, tym większe było zdziwienie krewnych, kiedy pewnego dnia mama Doroty otrzymała krótki telegram: Jestem w szpitalu/stop/ przyślij natychmiast Dorotkę/ stop/ klucze u sołtysa/stop/ Anna.
Dorota dotarła do S., gdzie mieszkała ciotka, dopiero po trzech godzinach. Klucze do willi rzeczywiście znajdowały się u sołtysa, ale jego żona stanowczo odradzała dziewczynie nocleg w willi, mówiąc, że jej mąż wraz z bratem nakarmili już zwierzęta ciotki (psa, kota i starą papugę), więc Dorota mogłaby spokojnie spać u nich, a do willi pójść nazajutrz.
Dziewczyna się zgodziła, bo brat sołtysa jechał następnego dnia rano na targ i obiecał ją zawieźć do miasta. W ten sposób udało jej się odwiedzić ciotkę przebywającą w szpitalu i ustalić szczegóły opieki nad domem. Lekarz opiekujący się starszą panią był dobrej myśli. Potłuczony bok i rozbite kolano nie zagrażały życiu pacjentki, ale musiała pozostać jeszcze kilka dni na obserwacji.

PS. Za tydzień ciąg dalszy tej historii. Dowiecie się, co tak bardzo przeraziło moją koleżankę Dorotę.

Komentarze

Dodaj komentarz