Anioł Stróż czuwa nad grzesznikiem

Wydarzenie to miało miejsce w 1944 roku. Od roku mój tato (wtedy niespełna 20 latek) służył w wojsku. Przeszkolono go do działań w czołgu, gdzie dosłużył się stopnia starszego strzelca – telegrafisty, ale ostatecznie trafił do łączności i jego zadanie polegało na dostarczaniu meldunków. Dlatego poruszał się często po rozległym terenie, siedząc na siodełku za motocyklistą. Wtedy jednak motocykl uległ awarii i mój tato zmuszony był przebyć ostatnie 10 kilometrów na piechotę. Po kilkunastu minutach marszu udało mu się dołączyć do grupy żołnierzy z piechoty i w ich towarzystwie poszedł dalej. W drodze złapał ich przelotny, ale dość rzęsisty deszcz, więc żołnierze powyciągali z plecaków wojskowe peleryny. Po kilkunastu minutach było po deszczu, ale peleryny należało wysuszyć, więc ich nie zdejmowali. Mój tato uczynił podobnie i tu zaczął się problem, a wszystko to z powodu niskiego wzrost mojego rodzica. Peleryna była zaopatrzona w bardzo długie sznurki, które pod wpływem wody jeszcze się naciągnęły, do tego stopnia, że młody żołnierz często je przydeptywał, co powodowało wywrotkę prosto w błoto zalegające na owej polnej drodze, którą szli. Niemiłosiernie utytłamy i mocno już wkurzony zaczął poszukiwać scyzoryka, który miał na wyposażeniu i ku swojej rozpaczy stwierdził, że musiał go gdzieś zgubić.

Kiedy zatrzymali się na chwilę, zwrócił się z prośbą o pomoc do współtowarzyszy „niedoli”. Ale w zdecydowanej większości odpowiadali, że swoje noże zgubili już dawno, bo być może nie chcieli nikomu pożyczać tak potrzebnego narzędzia? W końcu jednak znalazł się ktoś, kto pożyczył tacie nóż, ale był on tępy, więc owych sznurków przeciąć nim się nie udało! Kiedy wyruszyli ponownie w drogę, wspomniana nieprzyjemna sytuacja znowu się powtórzyła i mój tato kilka razy zaliczył „glebę”. Był teraz tak wściekły, że zaczął strasznie przeklinać! Jeden ze starszych żołnierzy próbował go uspokoić mówiąc:

– Smarkaty, miałbyś się modlić, a nie przeklinać, bo tym możesz na nas wszystkich jakieś nieszczęście sprowadzić!

Od razu rozległy się głosy, z których jedne optowały za moim tatulkiem, a inne przyznawały rację starszemu koledze. Zrobiło się głośno i zapewne to sprawiło, że zaczęto ich ostrzeliwać z pobliskiego lasku, a potem odezwały się armatki ukryte w małym dworku leżącym nieco w oddali z drugiej strony. Mój tato tak był tym zaskoczony, że nie zareagował natychmiast na komendę „padnij”, tylko chciał dobiec do kępy przydrożnych krzaków, by tam znaleźć schronienie i wtedy ponownie nadepnął na feralne sznurki, które tym razem uratowały mu życie. Kiedy po chwili strzelanina ucichła, ojciec podniósł się z ziemi i poczuł jakieś ciepło na plecach. Doskoczyło do niego dwóch żołnierzy myśląc, że ich młodszy kolega jest poważnie ranny, bo na jego podartym ubraniu pojawiły się ślady krwi.

Na szczęście rany mojego taty były powierzchowne: plecy miał tylko mocno zadrapane, ale jego gruby wojskowy płaszcz i peleryna nie nadawały się już do użytku. To spustoszenie zrobił spory odłamek pocisku armatniego, który utkwił w pniu rosnącego obok drzewa. Pod moim tatą nogi same się ugięły, padł na kolana i zaczął się modlić. Robił to bardzo głośno, bo nie zdawał sobie sprawy z tego, że ogłuchł od wybuchu pocisku, który rozerwało tuż nad jego głową. Inni żołnierze poszli w jego ślady i poklękali w miejscach gdzie stali.

 

Ostrzał na szczęście się nie powtórzył, bo jak się potem okazało, to „swoi” byliby ich wystrzelali jak kaczki, gdyż nie spodziewali się w tym miejscu żadnych ruchów wojsk. Dowódca miejscowej jednostki podobno hołdował kowbojskim zasadom: najpierw strzelał, a dopiero potem pytał, co kto jest zacz!

Komentarze

Dodaj komentarz