Wsłuchując się w wyborczy dyskurs nie sposób pominąć zgłaszanych przez największe komitety deklaracji dotyczących kandydatur na premiera powyborczego rządu. Lider KO Grzegorz Schetyna tracąc na sondażowej popularności wycofał się z linii wyborczego frontu, zmieniając twarz kampanii na warszawiankę, Małgorzatę Kidawę-Błońską – nową kandydatkę na premiera rządu i "jedynkę" sejmowej listy w stolicy, idealnie wpisującą się w wymagania elektoratu Platformy Obywatelskiej. I nie było by w tym nic dziwnego, gdyby jeszcze kilkanaście dni temu nie mówiło się o tym, że pani marszałek miała kandydować z Wrocławia, a kandydatem na premiera i liderem listy warszawskiej miał być sam Grzegorz Schetyna. Sytuacja ta znajduje swoją analogię przy wystawieniu na premiera rządu Beaty Szydło, która będąc idealną kandydatką dla wyborców PiS została namaszczona przez Jarosława Kaczyńskiego w czasie jego słabnącej popularności w 2015 roku. Dzisiaj, póki co, kandydatem PiS pozostaje urzędujący premier. I chociaż PiS mogłoby według sondaży samo tworzyć sejmową większość z własnym premierem, to hipotetycznym szefem rządu komitetów opozycyjnych z pewnością byłaby osoba mocno wynegocjowana przez wszystkie strony koalicyjnej układanki.
Czy jednak z idei politycznego przywództwa nie powinno wynikać to, że na fotelu szefa rządu odważnie zasiądzie szef partii mającej w powyborczej rzeczywistości sejmową większość, biorąc na siebie polityczną odpowiedzialność za realizowaną politykę i wyborcze obietnice?
Krzysztof Jaroch, menedżer kultury, politolog, przewodniczący Rady Dzielnicy Zebrzydowice w Rybniku. Felietonista Tygodnika Regionalnego Nowiny w Rybniku
Komentarze