20015003
20015003


Anna i Paweł Grabcowie poznali się siedemdziesiąt lat temu na zabawie Towarzystwa Polek. Przetańczyli ze sobą całą noc. I tak zostali już na zawsze. W 1936 roku pobrali się, potem na ojcowiźnie wybudowali dom, wychowali trzech synów i dwie córki. Doczekali się tuzina wnuków i tyleż samo prawnuków. Na rodzinnych zdjęciach zbiorowych wyglądają jak mała wiejska szkółka po rozdaniu świadectw. W tym roku świętowali 65-lecie ślubu.Niewiele minęło od ślubu, a Anna z Pawłem musieli się rozstać. Przyszło powołanie do wojska w pułku piechoty w Dubnie. Nie był to dobry czas dla żołnierzy tamtych lat. Gdy kończyła się służba zasadnicza, nadciągnęła wojna. Paweł wcielony został do 43 pułku piechoty. Po zakończonej kampanii wrześniowej przez Węgry i Słowację przedostał się do Polski i wrócił do rodzinnej Turzy. Otrzymał skierowanie do pracy w Łabędach. Nie nacieszył się jednak długo rodziną i dziećmi. Przyszło powołanie do armii niemieckiej. Rozpoczął służbę w Czechach, potem rzucono go na Zachód i przeszkolono we Francji. Tu zaczęły się kłopoty. Mimo iż Paweł Grabiec, według dokumentów, był rodowitym Niemcem, bo urodził się w westfalskim Herne, w wojsku przyklejono mu etykietę zajadłego Polaka. Wraz z grupką Ślązaków trafił pod komendę - fanatycznego hitlerowca. Za to, że stale rozmawiali ze sobą w języku ojczystym, spotykały ich nieustanne kary regulaminowe. A te wiadomo, czym w wojsku pachną. Musztra, musztra i jeszcze raz musztra. Nie wytrzymali tego katowania i odmówili kolejnego czołgania w błocie.Trzynastego stycznia 1944 roku Paweł Grabiec został aresztowany i osadzony w wiezieniu w Lill. Po krótkim procesie przed sądem wojskowym prokurator zażądał dlań kary śmierci. Biorąc jednak pod uwagę miejsce urodzenia i służbę ojca w armii cesarza Wilhelma, zmniejszono tę karę do 10 lat pozbawienia wolności. Za więziennym murem uległ poważnemu wypadkowi i przeżył tyfus. Najbardziej jednak dokuczała rozłąka z rodziną. Od czasu aresztowania do zakończenia wojny pozwolono mu wysłać do domu zaledwie kilka listów. Wrócić do rodziny dopiero w 1946 roku.Dziś oboje należą do najstarszych mieszkańców Turzy. Ludzie podziwiają ich za ogromne przywiązanie do siebie i niegasnącą miłość. Wszędzie razem, nigdzie bez siebie. Pani Annie trochę przeszkadza wędrownicze usposobienie męża. On nadal jest niezwykle sprawny, dzięki czemu może aktywnie udzielać się w organizacjach kombatanckich, ona już nie ma tej energii. Urodziła i wychowała pięcioro dzieci i podobno sama wybudowała dom. Mąż zaraz po wojnie zatrudniony został w rybnickim Urzędzie Repatriacyjnym, by po kilku latach przenieść się na kopalnię "Marcel", gdzie do ukończenia 66 roku pracował w dziale planowania zaopatrzenia materiałowego. Na emeryturze aktywność zawodową przeniósł na społeczną. Od lat pełni funkcję sekretarza Oddziału Związku Inwalidów Wojennych. W związku z tym trudno do południa zastać go w domu, gdyż codziennie wyjeżdża do siedziby związku w Wodzisławiu.- Przeżyliśmy tyle lat, bo nigdy nie gasła w nas wiara, nadzieja i miłość - mówią razem, jakby się wspólnie nauczyli jakiejś lekcji. - Wiara pozwala przetrwać, nadzieja - cieszyć się życiem, miłość - widzieć w nim sens. A młodość mieszka w sercach ludzi pogodnych. Kto ma chmurę na czole, w jego sercu nie ma już młodości.Ile lat trzeba przeżyć, żeby pojąć tę naukę?

Komentarze

Dodaj komentarz