Ania Kania.
Ania Kania.

WOJTEK

Dźwięk. Piszczy. Rozsadza mi głowę. Wszystko kumuluje się w jednym punkcie. Staram się go zlokalizować. Ten punkt. Ale on ucieka. Znika. Apotem rozlewa się w innym miejscu i znowu rośnie. I piszczy coraz bardziej.

Jadę na rowerze. Jest żółty i ma z tyłu patyk. Za mną biegnie ojciec. Woła radośnie: „Pedałuj Wojtek! Brawo! Sam jedziesz!”. Śmieje się. Ja też się śmieję i pedałuję. Boli mnie głowa, ale śmieję się dalej. A potem coś kapie na mój nos. Deszcz. To tylko deszcz. Kilka kropel. Kilka czerwonych kropel. Przecieram twarz i patrzę na swoje palce. Marszczę brwi. Czerwony deszcz?

„Uważaj!”

To ojciec krzyczy! Odwracam się, żeby sprawdzić, co się stało. Dlaczego on tak wrzeszczy? To mnie denerwuje. Serce ściska się w ataku strachu, kiedy zamiast taty widzę obcą postać.

„Uważaj!!!”

Już nie wiem, kto krzyczy. Ale to na pewno nie ojciec. Jakiś młody chłopak o blond włosach. Boję się go, chcę uciec. Naciskam mocniej na pedały. Ciągle patrzę w tył. Na tą postać. Bo ona zaczyna się zbliżać. Tak szybko, tak nagle. Te oczy oniemiałe ze strachu znajdują się tuż przy mojej twarzy. Śmiertelnie przerażone.

Oczy Michała.

O Boże! O Boże! Szarpnięcie kierownicy i rozdzierający dźwięk. Czerwona kropla barwi moje spojrzenie i wszystko się rozmazuje. Ale mógłbym przysiąc, że te dwie postaci w uniformach już gdzieś widziałem.

No tak... to przecież...

- Pan pójdzie z nami.

- Pierdol się - rzucam w twarz policjanta - Nigdzie nie idę!

- Uspokój się Wojtek - Szymon pomimo obecności mundurowych jest rozbawiony. Co dziwniejsze, wygląda jak żywy, a przecież to nie jest możliwe. Bo on nie jest żywy. Od 3 lat leży na cmentarzu przy Mariackiej.

Tylko, że teraz stoi przede mną i śmieje się, choć nie powinien. Bo co niby jest śmiesznego w sytuacji, w której policjant zakłada mi kajdanki.

- Panie Władzo! Ja tu tylko sikam sobie. Pan tak nie szarpie - staram się naświetlić sytuację, ale od razu widać, że z niebieskim daleko mamy do współpracy.

Ej.... Czy każde kawalerskie musi kończyć się tak samo? Balety z panienkami, kilka białych ścieżek, zdecydowanie za dużo alko, kilka niecenzuralnych wyskoków w miejscu publicznym, a na końcu dołek! Szymon dalej się śmieje. Nie wiem z czego on się śmieje, bo ani nie dupczył, ani nie wciągał, ani nie obsikiwał słupów w centrum miasta.

Co to za, kurwa, kawalerskie, ja się pytam??

Już mam powiedzieć Szymonowi, żeby przestał się śmiać jak idiota i pogadał ładnie z panem z posterunku, ale jego mina nagle się zmienia. Jest pełna strachu i przerażenia. Nie wiem co się dzieje. Szymon wyciąga do mnie rękę i wrzeszczy:

- Uważaj!! - a potem szarpie moje ramiona z całych sił. Upadam. Całe moje ciało wali się na bruk. Nie potrafię ustać na nogach. Nie widzę za dobrze. Czerwone krople przesłaniają większość obrazu. Policzek przykleja się do płyty chodnikowej. Otwieram oczy. Przede mną leży Szymon. Jest blady, a jego skórę znaczą czerwone krople krwi. Ściekają po czole, policzkach. Moszczą się w skrzydełkach nosa.

- Opiekuj się nią. Opiekuj się Dobrawą - mówi.

Nie. nie. Nie nienie….. Szymon!!

Drę się na całe gardło. SZYMON!!!

Chcę wstać. Podnoszę się na kolana. Nadgarstków już nic nie krępuje. Kajdanki zniknęły. Wgapiam się w twarz przyjaciela. Jest szara i ściągnięta. Wygląda jakby zmarzł. Ściągam z siebie kurtkę. Chcę go okryć, żeby nie było mu zimno.

Znowu te czerwone krople. Są wszędzie. Przysłaniają mi wzrok.

Ktoś ociera mi czoło. I kładzie na plecach.

- Niech się pan nie rusza. Miał pan wypadek.

Ostre światło wpada pod powieki.

- Szymon - mówię cicho i patrzę znowu na nieruchome ciało. Już wiem, że muszę się poprawić, bo to nie Szymon. To.... Michał.

Gówniarz leży nieprzytomny. Twarz cała we krwi. Rozcięte czoło. Blond włosy splątane. Szkło świeci się w nich jak cekiny na sylwestrowej sukience. Jakiś lekarz zakłada mu kołnierz na szyję. Pojawiają się nosze. Michał unosi się w górę. Gubię go z zasięgu wzroku. Potem ja też dostaję swój kołnierz. Zanim wkładają mnie do karetki słyszę: „Zgon na miejscu”.

Kogut zaczyna wibrować kolorami i śpiewać swoją pieśń.

Dźwięk otacza mnie ze wszystkich stron. Wbija we mnie kolce. Dociska piszczącym jazgotem. Już nie wiem, gdzie najbardziej boli, ale każdy ruch rwie moje ciało na strzępy. Staram się dać znać komuś, jak bardzo jest źle. Może wyłączą ten dźwięk. Może przestaną tak szarpać. Znowu wszystko jest czerwone. Czas się zamazuje.

Jadę autem. Odwracam się, żeby sprawdzić czy Michał zapiął pasy. Tylko, że on ich nie zapina. Zatrzymuje się w połowie ruchu z klamrą tuż nad zapięciem. A potem wrzeszczy:

- Uważaj! - i skacze do przodu. Jego twarz zbliża się do mojej. Przerażone oczy. Wyciąga rękę i łapie za kierownicę, a potem ciągnie z całych sił. Samochód skręca gwałtownie omijając postać, która pojawiła się niespodziewanie na środku drogi. Uderzam głową w boczną szybę. Dźwięk rozpryskuje się w uszach tak silnie, że tracę orientację w przestrzeni. Potem uderzamy w coś i Michał…. przelatuje obok mnie. Jak to w ogóle możliwe?

Usta ma otwarte tak bardzo, że mam wrażenie że zajmują całą jego twarz. Chcę go złapać zanim uderzy o szybę, ale nie potrafię. Cały jestem zalepiony dźwiękiem, który paraliżuje moje ciało. Michał mija mnie o cal, rozbija głową szybę i znika przed maską auta. Dzieje się to tak szybko, że mam wrażenie, że sam diabeł wyszarpał go z tylnego siedzenia i cisnął jak brudną szmatę poza nawias świata. Adrenalina pomaga mi rozpiąć pasy i wyjść z auta. Kilka kroków i padam na kolana. Nie widzę dobrze, bo krew z rany na skroni zalewa mi oczy. Ręce odmawiają posłuszeństwa. Nie utrzymują mojego ciężaru i uderzam policzkiem o ziemię. Zbieram siły, by się podnieść. Chłopak leży powykręcany. Jakby skulony. Wygląda jakby mu było zimno. Przykrywam go kurtką. A potem ktoś przychodzi i kładzie mnie na ziemi. A jego zabierają na noszach. Potem mnie. Kątem oka widzę, że jest ktoś jeszcze. Tylko tego kogoś nie zabierają. Ten ktoś leży na ziemi przykryty płachtą. Wokół ludzie.

Podają mi coś, bo nagle dźwięk przestaje siać spustoszenie. Przestaje boleć. Jest nawet przyjemnie. Czuję się jak kot, który ociera się o czas. Łasi się do wskazówek zegara. Mruczy do sekund, aby cofnęły się i zaczęły liczyć minuty od początku. Tak jakby była jeszcze szansa na odwrócenie losu. Przecież każdy kot ma siedem żyć…

Możemy zacząć od początku.

Możemy zapiąć pasy.

Możemy patrzyć na drogę.

Możemy nie jechać tak szybko.

Możemy nie wybiegać na ulicę.

Możemy żyć.

Możemy się podzielić.

Kot ma siedem żyć. Możemy się podzielić.

Prawda?

To dlaczego on powiedział: „Zgon na miejscu”?

 

Kolejna część już za tydzień!

Więcej opowieści na: facebook.com/AniaKaniaNieSpieBoPisze.

Komentarze

Dodaj komentarz