Ania Kania.
Ania Kania.

RAMONA 27/30

Stoję na środku szpitalnej przychodni. W centrum holu. Wokół ludzie. Trochę ich za dużo. Kłębią się, biegają, siedzą, płaczą, krzyczą, wiją się w czasie, który na chwilę przestaje mnie obowiązywać. Tak jakby minuty wokół przyśpieszyły do prędkości sekund, a sekundy do cząstek pamięci przywoływanej szeptem. A ja jestem samotnością. Wlokę się. Trwam tysiąc uderzeń serca. I to jest dopiero pierwsza część sekundy. Zamykam oczy. Kilka oddechów przelewa się przez moje płuca. Czas wokół i czas wewnątrz mnie wyrównują się. Atak strachu mija. Co ja tu robię? Po co przyjechałam?

To ona. To przez nią.

Pamiętam tą chwilę tuż po wypadku: drzwi ambulansu zatrzaskują się, a tłum wzdycha. Prawie jak w kinie na koniec seansu.

Nie kończę tej myśli, bo Dobrawa chwyta mnie za ramię i wszystkie uformowane roztrzaskują się w niebyt. A każda nowa wypływa z miejsca, w którym ona dotyka mojej skóry. Boże, jakie to przyjemne. Prawie zapominam dlaczego tu jesteśmy. Prawie zaczynam się uśmiechać. Prawie nie daję rady się opanować. Na szczęście ona nie patrzy na mnie. Wygląda na całkowicie odciętą od rzeczywistości. Próbuję uchwycić jej spojrzenie. Wymawiam jej imię. Bez reakcji. Dopiero kiedy ją obejmuję, ona kładzie głowę na moim ramieniu i wtapia się we mnie. Tak jak wtedy. W piwnicy.

Łapię ją za dłonie i upewniłam się, że ciężko będzie im się wyswobodzić. Mateusz organizuje transport. Wsiadamy do auta i jedziemy za karetką. Gubimy ją z oczu praktycznie na pierwszych światłach. Dobrawa wpada w popłoch kiedy orientuje się, że nie dogonimy ambulansu. Przytulam ją i bezpiecznie lokuję w zagłębieniu mojego ciała. Modlę się o kolejne skrzyżowania i czerwone semafory. Chwilo trwaj. Każdy zakręt silniej wciska ją w moje ramiona, albo pozwala mi przysunąć się o kolejny milimetr. Jeszcze. Jeszcze. Upajam się tą drogą. Niestety, jak tylko samochód podjeżdża pod szpital, Dobrawa zaczyna się szamotać i wyplątywać z uścisku, którego jeszcze chwilę temu się domagała. Na koniec puszcza moją rękę i przylepia się do szyby. Palce zaciska na klamce. Szarpie ją jak tylko samochód zmniejsza szybkość do bezpiecznego tempa. Wyskakuje jeszcze w trakcie jazdy. Patrzę jak potyka się o własne nogi. Jej sylwetka, przyciśnięta impetem tego nietaktu, pochyla się ku ziemi. Ciało układa się w pozycji „Gotowi do startu? Start!”. Palce opierają się o grunt najpierw szukając wsparcia, a następnie wykorzystując podłoże do odbicia się i przyśpieszenia. Za Dobrawą z auta wybiega Mateusz. Zostaję sama z oparach niestosowności moich samolubnych pragnień. Idiotka. Wpadam do izby przyjęć jako ostatnia. Dobrawa rozmawia już z pielęgniarką po drugiej strony szyby. Kobieta w kitlu pokazuje kierunek i bezosobowo podaje instrukcje:

- Windą na pierwsze.

Dobrawa odwraca się do Mateusza, który podtrzymuje Natalię. Ten kiwa jej głową: „Biegnij”. Ona też kiwa: „Dziękuję”. A potem znika.

Znika.

Nie patrzy na mnie, nie szuka we mnie wsparcia, nie czeka na mój gest. Po prostu wymienia z Mateuszem proste zdanie bez słów i biegnie. Mija kilka chwil zanim dociera do mnie, że ona nie wróci i nie krzyknie: „ Ramona! Pośpiesz się!”.

Bzdura! BZDURA! Podłoga pod moimi nogami zaczyna się chybotać, a ja czuję, że mój okręt tonie. Kolejny wrak pełen oczekiwań idzie na dno. Który to już raz? Nie liczę. To podwodne cmentarzysko jest zbyt rozległe. Spoglądam w dół i widzę połamane maszty utopionych w smutku marzeń. Nie wiem, dlaczego myślałam, że tym razem będzie inaczej. Powinnam wiedzieć. Kilka chwil w kolorach tęczy, a później… spod łóżka wypełza szarość i toczy przed sobą żal.

Po 4 godzinach siedzenia w recepcji i odbijania się od ścian, braku informacji serwowanych przez nieprzyjemne twarze, wracam do domu. Pojawiam się znowu po dwóch dniach. Siadam na jednym z korytarzy i obserwuję. Dopiero wieczorem odklejam się od niewygodnych krzeseł i pachnących lizolem korytarzy i wracam do domu. Przychodzę następnego dnia. Znowu siadam i obserwuję. Mam swoje ulubione krzesła. Jedno z nich to te, koło sali nr 15 na III piętrze. Tutaj wysiaduję najdłużej, bo ona jest tutaj. Czekam. Sama nie wiem na co. Chciałabym, żeby ktoś mnie zauważył. Żeby moja obecność była bardziej namacalna. Żeby Dobrawa, usiadła obok i tak jak wtedy w samochodzie złapała mnie za rękę i wtuliła się we mnie. Tylko, że ona mnie nie dostrzega. Snuje się po korytarzu i nie zwraca uwagi na nic.

Przepraszam - nie zwraca uwagi na mnie. Dziś podeszłam do niej. Stała przy oknie. Włosy w nieładzie upięte w kok. Kosmyki rozsypane, jak dziecięce bierki na dywanie. Miałoby się chęć pozbierać je i poukładać na właściwych miejscach.

To wspomnienie nadal mnie prześladuje.

- Jak się czujesz? - pytam. Ona podnosi wzrok, ale patrzy przeze mnie. Nie widzi mnie. Na moim miejscu mógłby być ktokolwiek. Nie odpowiada. Jej usta układają się tylko w jakiś grymas, który mogę interpretować na tysiąc sposobów. Cisza rośnie, a ja nie wytrzymuję i przebijam ją kolejnym pytaniem.

- Napijesz się̨ - ochoczo podaję jej butelkę wody. Odkręcam nakrętkę, bo widzę że ręce jej drżą tak bardzo, że nawet chowanie ich w zakamarkach łokci nie pomaga.

I wtedy, przestaję być niewidzialna, bo ona wyciąga dłoń i sięga po butelkę. Prawie mówi „dziękuję”, prawie się uśmiecha, prawie mnie dotyka, prawie zaprasza gestem, abym stanęła obok niej i napiła z nią wody, prawie częstuje mnie łykiem kiwając na mnie szyjką niebieskawego plastiku, prawie kładzie głowę na moim ramieniu i mówi: „Dobrze, że jesteś”. Potem prawie wracamy razem do domu, gdzie prawie robię jej herbatę. Takę z cytryną i miodem. Prawie przygotowuję kąpiel i w wannie pełnej piany podaję kieliszek wina. T wszystko prawie się zdarza, tylko że przerywa nam pielęgniarka. Wysoka brunetka. Trochę przy sobie, urokliwa. Wyskakuje z piętnastki i krzyczy:

- Pani Dobrawo!

I Dobrawa biegnie. Wytrąca mi z ręki butelkę. Woda odbija się od mojego uda. Rozchlapuje zawartość na ubranie i podłogę. Stoję mokra, w kałuży. Plama powiększa się, a salowa patrzy na mnie i kiwa głową z dezaprobatą. Moja super moc nie działa, kiedy rzeczywiście potrzebuję być niewidzialna. Sprzątam rozlany napój i wracam na swoje krzesło.

Czekam, aż pielęgniarka, która zniszczyła mój idealny wieczór z Dobrawą wyjdzie z sali. Idę za nią korytarzem, aż do dyżurki. Potem zajmuję kolejne krzesło i czekam na okazję. Po 10 minutach pojawia się pacjent.

- Siostro. Jakieś tableteczki dla mnie będą? Znowu boli.

W progu dyżurki pojawia się błękitny mundurek. To nie ona.

- Panie Szpytek. Dziś już pan przyjął tabletki. Więcej nie ma. Pan idzie do siebie.

- Pani Gosiu, pani będzie człowiek. Boli mnie znowu. Potrzebuję tabletki.

- Panie Szpytek, tabletek dziś nie ma i nie będzie. Pan wraca do siebie i nie łazi mi po korytarzu.

Starszy pan zostaje sam. Ma białą piżamę w niebieskie paski. Góra jest zapinana na guziki, z kołnierzykiem rozłożonym równo na ramionach. Wykrochmalona i sztywna niczym obrus mojej babci. Pacjent poprawia mankiet i nerwowo skubie nitkę przy szwie. Nie wie, co ma dalej zrobić. Ma szkliste oczy. Stoi jeszcze chwilę przed zamkniętymi drzwiami, aż w końcu spuszcza głowę i rusza z miejsca. Papcie zaczynają śpiewać: szur, szur. Jest kilka kroków dalej, kiedy drzwi dyżurki otwierają się i wychodzi z nich moja pielęgniarka. Biegnie za dziadkiem:

- Panie Darku. Za chwilę będzie obchód. Pan pomówi z doktorem, a ja też szepnę słówko. Przyjdę do pana później.

Kładzie rękę na pasiastych plecach i nadaje im kierunek. Pan Darek patrzy na kobietę i kiwa głową. Jest wdzięczny. Uśmiecha się. Łapie ją za końce palców i mówi:

- Pani jest złota, Pani Edytko. Taka do ludzi. Pani Bóg błogosławi. Ja taką czekoladę pani uszykuję, że pani lepszej nie jadła.

- Tylko z nadzieniem owocowym panie Darku - Złota Edyta śmieje się i zostawia dziadka przed jego salą.

Zło-ta Edyta. Czekam, aż Zło-ta Edyta kończy dyżur. Schodzę za nią. Parter. Parking. Niebieska Skoda Oktavia.

Samochód odpala silnik. Widzę, że Edyta grzebie w torebce. Jest zajęta. Nie patrzy w lusterka. Wkłada do uszu słuchawki i teraz klika w telefon. Nie zauważy. Przechodzę obok. Bardzo blisko. Tył samochodu. W ręce mam gwóźdź. Metalowy palec złego robota. Rysa będzie dłuuuuuga. Jak złoty szlak, ślad po żuku spacerującym z gównianą kulką. Każdy centymetr to opłata za utraconym. Prawie mnie dostrzegła. Prawie mnie dotknęła. Prawie się uśmiechnęła. Prawie została przy mnie.

Idę kupić czekoladę. Taką z nadzieniem. Największą w całym sklepie. Teraz czekolady mają te śmieszne opakowania, które można otwierać tysiąc razy. Otwierać i zamykać. I nikt nie zauważy, że opakowanie nie jest oryginalnie zapieczętowane. Wystarczy strzykawka, igła i trochę środka przeczyszczającego. Idealny prezent dla Zło-tej Edyty.

Wieczoram wracam do szpitala. Zanim trafiam na swoje krzesło na III piętrze, odwiedzam dyżurkę.

- Dobry wieczór. Jest Pani Edyta?

- Nie, skończyła już zmianę. Co się dzieje?

- Bo ja tu mam prezent dla niej. Z podziękowaniem. Od pana Darka. Czekolada z nadzieniem owocowym - uśmiecham się i macham czekoladą z dużą czerwoną kokardą przed oczami pielęgniarki. Jak najdalej od mojej twarzy.

- To proszę zostawić. Przekażę jej.

- Oj. Tylko miało być do rąk własnych, chyba się spóźniłam - spuszczam głowę. Smutny głos robi robotę - Proszę przypilnować, żeby ją dostała. Pan Darek bardzo prosił. Zależało mu…

- Tak, tak. Oczywiście. Proszę się nie martwić. Rano ją dostanie.

- Dziękuję - mówię i wręczam jej prócz czekolady torebeczkę kolorowymi cukierkami. Każdy jest inny. Pielęgniarka nie zwraca na mnie uwagi. Zajęta jest studiowaniem zawartości torebki. Pewnie zastanawia się, co zje jako pierwsze. Założę się, że po zawartości torebki nie zostanie ślad.

Ale za to nadziewana czekolada z czerwoną kokardą trafi we właściwe ręce.

Jestem niewidzialna.

Komentarze

Dodaj komentarz