post image
Dominik Gajda Łucja Porwoł nad pełnymi zdjęć rodzinnymi albumami

Starsza pani pamięta, jak w 1939 roku Niemcy zabronili godać Ślązakom po śląsku. Sześć lat później wielu mieszkańców dosięgły komunistyczne represje, które historycy nazwali Tragedią Górnośląską. Wydarzenia z pierwszej połowy XX wieku głęboko tkwią w głowie 90-latki, która zechciała podzielić się z Czytelnikami „Nowin" swoimi wspomnieniami.

Urodziła się 24 listopada 1931 roku w Niewiadomiu, w rodzinie Emilii (z domu Thomas) i Józefa Mrowców. Rodzice najpierw wynajmowali mieszkanie w jednym z tutejszych domów. Gdy dziewczynka miała dwa – trzy lata, postawili w Niewiadomiu swój dom. Spokojne życie nie trwało długo. Wkrótce nazistowskie Niemcy napadły na Polskę... 

Hałas motorów

- Pamiętam rok 1939, wrzesień. Czekałam na szkołę. Miał to być mój drugi rok w murach naszej podstawówki. Bardzo lubiłam się uczyć, tym bardziej, że poznawałam w szkole obcy dla mnie język polski. W domu mówiło się bowiem tylko po śląsku – opowiada pani Łucja.

Zamiast jednak do szkoły, rano obudził dziewczynkę ryk motorów. To niemieckie czołgi wjechały do Niewiadomia od strony Raciborza, kolumna panzerwaffe zmierzała w kierunku Hoymgruby (później kopalnia Ignacy).

Zabronili śląskiego

- Widziałam jak wszyscy nasi sąsiedzi cieszyli się na ich widok. Teraz wiem, że liczyli na lepsze życie w Niemczech, bo po tak zwanych powstaniach (wielu Ślązaków oceniało to, jako dramat wojny domowej, której skutkiem był podział Górnego Śląska między Niemcy a II Rzeczpospolitą – red.), w Polsce panowała bieda -  dodaje rybniczanka.

- Wraz z koleżankami i kolegami pobiegłam do tych czołgów. W maszynach siedzieli nasi Ślązacy, a nawet był jeden... Murzyn, który okazał się mechanikiem czołgu. Żołnierze Wehrmachtu rozdawali dzieciom cukierki – wspomina pani Łucja.

Wkrótce zaczął się nowy rok szkolny i wszystko się zmieniło o 360 stopni.

- Nauczyciele zabronili nam mówić po śląsku. Co ciekawe, najbliższa koleżanka od razu stała się „Wielką Niemką”. Przechwalała się słowami „Wir wunden in Polen Haimaten geschimpt”, co znaczyło, że w Polsce była wyzywana od Niemców. Do dzisiaj bolą mnie te słowa, bo przed wojną wszyscy byliśmy tacy sami - Ślązakami a nie Niemcami. Teraz nagle ktoś podkreślał swoją rzekomą niemieckość, uważając się za lepszego niż inne dzieci – wyjaśnia starsza pani.

Ojciec na robotach

Niemieckiego nauczyła się bardzo szybko. Zamiast do drugiej klasy, od razu została przeniesiona do trzeciej. Pod koniec roku, z powodu braku nauczycieli, to własnie mała Łucja musiała nauczać młodsze dzieci niemieckiego. Tymczasem naziści uznali Józefa Mrowca za Polaka i wywieźli go na roboty do Niemiec.

- Bardzo się zasmuciłam, gdy w 1942 roku tato nie był na mojej pierwszej komunii – podkreśla.

Ponieważ dom Mrowców był duży i wygodny, Niemcy na poddaszu zainstalowali stację krótkofalową. Pod koniec wojny na polach rolnych żołnierze wykopali okopy w kształcie zygzaku, a na poboczu szosy wysadzili wszystkie drzewa, żeby droga była nieprzejezdna dla nacierających oddziałów radzieckich. Front zbliżył się do Niewiadomia.

- U sąsiada Wehrmacht ustawił armaty, które odpowiadały zbliżającym się wojskom sowieckim ogniem. Jako dzieci bawiliśmy się długimi koszami po pociskach. Huk był tak ogromny, że szyby powylatywały z okien – wspomina 90-latka.

Pewnego razu, kiedy poszła do kościoła, obok Łucji wybuchł pocisk. Ze strachu szybko wróciła do domu.

"Wyzwolenie"

Kiedy już niemieckie wojsko uciekło przed Rosjanami, ludzie schronili się do piwnic.

- Z nami przebywało wujostwo, które ewakuowało się z centrum Rybnika. Wszyscy czekaliśmy na „wyzwolenie”. Pewnej nocy mama usłyszała polski śpiew „Tam nad Wisłą, tam nad Wartą, słychać głosy - Śląsk otwarty”. Rano zamiast Polaków pojawili się rosyjscy żołnierze z wozami ciągnionymi przez konie. Najgorsza była pierwsza noc, bo zabrakło prądu – zaznacza pani Łucja.

Zapamiętała też, że pierwszy dzień „po wyzwoleniu” na ogół był spokojny. Potem jednak przyszła noc, a wraz z nią pojawiła się rosyjska dzicz.

- Trzymając w ręku ogromne świece, czerwonoarmiści zaczęli plądrować nasz dom. W szafie znaleźli lokatorkę, która ukryła się, bo słyszała o gwałtach dokonywanych przez sowieckich żołnierzy na kobietach. Przeżyła szok, bo ruscy chcieli ją zastrzelić. Krzyczeli, że jest Germanką i szpiegiem. Kobietę uratowały córeczki, które zaczęły krzyczeć w niebo głosy, więc dali jej spokój – mówi starsza pani.

Chadziajka otwórz

W piwnicy czerwonoarmiejcy znaleźli harmoszkę i worek cukru.

- Wiedziałem też, że tata ukrył cztery dziewczyny w słomie w drugim pomieszczeniu. Kiedy Rosjanie grali na akordeonie, wypuściłam je ukradkiem. Jak po cichu się wydostawały, tupałam nóżkami do taktu muzyki, by żołnierze nie domyślili się, co dzieje się w sąsiedztwie. W końcu wzięli harmoszkę oraz cukier i sobie poszli – wzdycha pani Łucja. - Dla mnie, tata był bohaterem. Ukrył dziewczyny mimo grożącego wszystkim niebezpieczeństwa. Co najważniejsze, nie pokazał po sobie lęku. Jestem dumna, gdy po latach jedna z tych ocalonych szukała grobu mojego ojca, by pomodlić się i podziękować za uratowanie życia – nie kryje wzruszenia 90 – latka.

Kiedy już przeszła pierwsza fala Rosjan, w domu zakwaterowano dwóch sowieckich oficerów.

- Oni byli normalni i porządni. Trochę nawet mówili po polsku. Mieli ze sobą dwie panienki, no i adiutanta. Przynosił oficerom jedzenie z pobliskiej szkoły, gdzie urządzono kuchnię. Pamiętam, jak pewnego razu wrócił późno w nocy i pukał w okno pokoju mamy. „Chadziajka otwórz” - wołał. Wystraszona mama obudziła oficerów i adiutanta spotkała surowa kara za niesubordynację. Potem biadolił: „chadziajka czemuś powiedziała...” - wspomina pani Łucja.

Ucieczka

Innym razem ten sam żołnierz pożyczył sobie rower ojca dziewczynki i wrócił bez jednośladu. Nie trwało długo, gdy przyjechał na innym rowerze.

- Mamie tłumaczył nieporadną polszczyzną: „mnie ukradli, ja też ukradł”. Rower schował do izby i jeszcze firanki pozaciągał, żeby go nikt nie zobaczył – uśmiecha się starsza pani.

Jak dodaje, ogólnie rzecz biorąc z Rosjanami nie było im tak źle. Po nich przyszli Polacy z karabinami.

- Mojego tatę zabrali prosto z pola, jak przestępcę. Wywieziono go do obozu pod Raciborzem. Całe szczęście że im uciekł. Jak wielu Ślązaków, dla Niemców był „Wielkim Polakiem” a dla Polaków „ Wielkim Niemcem” - powtarza smutną prawdę 90-latka.

W 1949 roku wyszła za mąż za Jana Porwoła ze Szczerbic. Wychowali troje dzieci: dwóch synów i córkę. Jednym z nich jest Józef Porwoł, prezes Demokratycznej Unii Regionalistów Śląskich z siedzibą w Rybniku.
 

 

Komentarze

Dodaj Komentarz