Twoje życie, to gotowy scenariusz na film, osadzony w najnowszej historii Polski. Poznałeś wielu ciekawych ludzi.
Na moim roku było ponad 150 osób, życie koncentrowało się więc w grupach studenckich. Każda z sześciu grup miała swoje koło ZMP z przewodniczącym na czele. Miała też starostę. W mojej grupie, do której należeli również Hania Krall i Jerzy Urban (zmarł 3 października 2022 roku, w wieku 89 lat – przyp. red.), starostą był Staszek Janicki – późniejszy prezenter bardzo popularnego programu telewizyjnego “W starym kinie”. Mieszkałem z nim w jednym pokoju w akademiku. Najpierw tam waletowałem, a później przyznano mi oficjalnie miejsce. Staszek był pilnym studentem o poglądach antykomunistycznych. Obowiązywała wtedy dyscyplina obecności na zajęciach, której nie przestrzegałem, więc czasem na mnie nakrzyczał. Mówił: „jak już nie zapisuję twoich nieobecności, to przynajmniej muszę nakrzyczeć”. Obaj chodziliśmy na specjalizację filmową. Zostałbym krytykiem, ale taka praca była niepewna. Raczej nie wyżyłbym z pisania o kinematografii. Po studiach dostałem się do Radia Warszawa, bo już miałem doświadczenie w pracy z mikrofonem, o czym opowiem dalej. Hania Krall późniejsza znakomita pisarka była ciekawa świata, już jako studentka dobrze pisała.
Zetknąłeś się też z Agnieszką Osiecką...
Kiedyś, na praktykach studenckich w redakcji tygodnika „Trybuna Wolności” (późniejszej "Polityce") w obecności sekretarza POP chlapnąłem, że „Mein Kampf” to nudna piła, kto wie, czy nie nudniejsza od krótkiego kursu historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików)” (śmiech). Wyrzucono mnie z ZMP. Groziło mi relegowanie ze studiów. Ówczesny dziekan wydziału dziennikarstwa musiał bardzo się napracować, aby mnie wybronić. Kara mnie jednak nie ominęła, zostałem zawieszony na rok. Jak wróciłem na uczelnię, spotkałem Agnieszkę Osiecką, która stała się moją rocznikową koleżanką.
Jak ją zapamiętałeś?
Panie Osieckie zajmowały dom na Saskiej Kępie, gdzie mieszkała warszawska śmietanka. Agnieszka naśmiewała się z przynależności swojej mamy do organizacji partyjnej, w której była m.in. żona Gomułki, a towarzyszki opowiadały sobie o swoich służących. Bardzo to Agnieszkę bawiło. Kiedyś byłem u niej w domu i przyszedł reżyser Skolimowski, który przez telefon zrobił straszną awanturę swojej matce. Musiał wcześniej wyjść, a wtedy pani Osiecka oznajmiła: „Agnieszko, nie życzę sobie, żeby ten pan Skolimowski odwiedzał cię w domu”. Mama Agnieszki była dość apodyktyczna. Nie pamiętam już, czy zakaz był respektowany. Z Agnieszką Osiecką oraz dwoma kolegami byłem na zimowisku w domu studenckim w Zakopanem.
Pisałeś skecze dla Studenckiego Teatru Satyryków (STS) w Warszawie.
Moje teksty przeważnie konfiskowała cenzura. W skeczu „Rewolucja w Ząbkach”,wywołano rewolucję po to, by wybrać dożywotnio tego samego mera. Piosenkę do skeczu napisała właśnie Agnieszka.
Czy Twój dystans do władzy ludowej, nie kłócił się z przynależnością do ZMP?
Do organizacji – choć członkostwo w niej było mniej lub bardziej dobrowolne – należało się głównie dlatego, bo niezorganizowani nie mieli szans, by dostać się na nasz wydział. Dopiero po roku, odkąd rozpocząłem studia pojawił się na wydziale jeden jedyny nieuzetempowiony student. Pewnego dnia zobaczyłem go w lustrze, bo tym studentem byłem ja. Na walnym zebraniu studentów całego roku organizacja dokonała odważnego oczyszczenia swych szeregów i prócz innych ciężkich wykroczeń przypomniano mi, że jeszcze u zarania studiów popadłem w subiektywizm i burżuazyjny obiektywizm, nie licząc poważnych przypadków nieuzasadnionej wesołości.
Lubiłeś sobie żartować z ówczesnych pryncypiów?
(śmiech) Któregoś dnia Maryla – przewodnicząca koła ZMP, którym później mnie łamano, poprosiła kolegów o nieopuszczanie sali wykładowej po zajęciach. "Proszę koleżanek i kolegów" – powiedziała – "minęły już ponad trzy miesiące od rozpoczęcia studiów, a my nadal uprawiamy wybujały indywidualizm i nie tworzymy zgranego zespołu. Dlatego zarząd koła postanowił zorganizować wieczorek zapoznawczy, ażebyśmy mogli bardziej zaprzyjaźnić się nawzajem, zżyć się ze sobą i stworzyć przesłanki do zawiązania prawdziwego socjalistycznego kolektywu. Wieczorek odbędzie się w piątek o godzinie dziewiętnastej w domu prasy, w sali, która została nam udostępniona.
Zjawiłem się tam ze sporym opóźnieniem i poczułem na sobie groźnie łypnięcie Maryli. Wtargnąłem bowiem w trakcie chóralnego popisu śpiewaczego na 29 głosów. Jak powiedziała koleżanka przewodnicząca, nic tak nie spaja kolektywu jak wspólny śpiew, a też obowiązkiem członków organizacji jest poznawanie nowych zdobyczy repertuarowych. W oczekiwaniu na tańce, grupa ćwiczyła więc pieśń, napisaną na powitanie bratniej młodzieży leninowskiego Komsomołu, na mającym się odbyć ogólnopolskim zlocie młodych przodowników pracy i nauki. Pod sufit unosiły się słowa “Z coraz się większą się splata miłością Kraju Rad młodość z Polski młodością”.
Wyobrażam sobie, jak przewodnicząca zareagowała na Twój widok...
Gdy zjawiłem się w sali, Maryla (mam Arilyn – jakeśmy ją nazywali) dała znak ręką i hymn na cześć niezłomnego braterstwa zawisł ciężko w powietrzu, by zrobić miejsce dla pryncypialnego napiętnowania mojej niepunktualności. Nawykły od dziecka do gry w szachy, przewidziałem jednak to posunięcie i błyskawicznie wytrąciłem z rąk koleżanki przewodniczącej ideologiczny pistolet. "Moi drodzy" – oznajmiłem, wskazując na stojącą obok mnie dorodną dziewoję z jaskrawo wymalowanymi paznokciami i grubą warstwą tynku na twarzy – "w ramach zacieśniania kontaktów z młodzieżą robotniczą przyprowadziłem koleżankę Wandę z Zakładów im. Róży Luksemburg". Wanda została niemal natychmiast królową wieczoru. W przeciwieństwie do zasznurowanych i pełnych onieśmielenia koleżanek z grupy, wtulała się kusząco w partnerów. W czasie przymusowej przerwy, kiedy patrzyłem na etykietkę orzeźwiającego napoju, miałem sposobność opowiedzieć Staszkowi Janickiemu, jak to w Warszawie zaroiło się od Chińczyków: "wiesz, kiedyś spacerowali po MDM-ie dwaj faceci. Szli w całkowitym milczeniu i może nikt nie zorientowałby się, że to Chińczycy, bo przecież można zapaść na lekką żółtaczkę, ale w pewnym momencie jeden odezwał się do drugiego – słuchajcie, Rabinowicz… – Chińczycy Chińczykami – odezwał się Staszek – ale twój pomysł z młodą reprezentantką klasy robotniczej jest cukier rafinada kostka prasowana. Przyznaj się, że był to prezent dla Marilyn. Skąd w ogóle wytrzasnąłeś ten cud natury? – Będziesz się śmiał, panienka jest profesjonalna i operuje przed “Polonią”. Wynająłem ją na dzisiejszy wieczór, kompensując, rzecz jasna, kilkugodzinny uszczerbek w dochodach…". Po kilku dniach Marilyn zwołała zebranie, by dokonać ideologicznego podsumowania wieczorku. "Inicjatywa kolegi Natana" – wywodziła – "jest głęboko słuszna, bo przecież my, studenci, nadzieja budującego socjalizm społeczeństwa, winniśmy zadzierzgnąć ściślejsze więzi z młodzieżą robotniczą. Jednakże przebieg wieczorku, a w szczególności wyzywający wygląd koleżanki Wandy i jej wulgarne maniery pokazują jak wiele pozostaje do zrobienia. Część młodzieży robotniczej wciąż jeszcze tkwi w niewoli burżuazyjnych wzorców obyczajowych". – O, k... – wyszeptał Staszek, z trudem tłumiąc śmiech ((na podstawie mojej relacji dla Niezależnego portalu dziennikarskiego im. Stefana Bratkowskiego https://studioopin).
Cały czas pracowałeś też w radiu.
Najpierw w redakcji młodzieżowej, a potem w redakcji społecznej. Robiłem materiały z terenu. Miałem opinię rzetelnego reportera. Na antenie „Trójki” prowadziłem program o folklorze różnych krajów.
Ile lat byłeś radiowcem?
Kawał czasu, do 1968 roku. Nikt z nas nie spodziewał się, że dojdzie do wydarzeń, po których wiele osób żydowskiego pochodzenia będzie musiało opuścić Polskę. Działy się rzeczy obrzydliwe, ludzie podpisywali jakieś oświadczenia, lojalki. Nie potępiałem ich, bo nie można nikogo zmuszać do bohaterstwa. Skutkiem odmowy była utrata pracy. Jako Żyda wyrzucono mnie z radia. Nie miałem za co żyć. Koledzy zaoferowali, abym pisał pod ich nazwiskami, a oni będą mi oddawali swoje honorarium. Nie chciałem tego, tym bardziej, że mój styl był łatwo rozpoznawalny.
Kiedy zdecydowałeś się wyjechać?
Odbyłem szereg rozmów, np. z Markiem Nowakowskim. Mówię mu, że wyjeżdżam. Zaczął na mnie krzyczeć, argumentując, że AK-owców stawiali pod ścianą, a nie wyjechali z Polski. Spotkałem go tydzień później i mówi tak: „Natanie, bardzo cię przepraszam, żal mi było, że opuszczasz Warszawę, ale nie mam prawa nie tylko robić ci wyrzutów, a nawet się dziwić”. Potem spotkałem Małgosię Szpakowską i ona też mówi: „władza podrzuca ci haczyk, a ty go połykasz. Przecież jesteś wśród przyjaciół”. Odpowiedziałem, że jeżeli władza będzie miała coś przeciwko tobie, mogą wsadzić cię do więzienia, zgnoić, ale nikt nie powie ci, że robisz to dlatego, bo nie jesteś Polką. Wobec mnie pierwszym argumentem będzie to, że jestem Żydem, a ja nie jestem w stanie z tym walczyć. Powiedziałem to w złą godzinę, bo gdy przyjechałem do Kopenhagi, zaczął się proces „taterników” (młodych ludzi, którzy przez Czechosłowację szmuglowali do Polski wydawnictwa paryskiej „Kultury”), a Małgosia była jedną z oskarżonych i została skazana.
Uciekłeś przed prześladowaniami, sprokurowanymi przez „moczarowców” z Polski do Danii.
Chciałem do Stanów Zjednoczonych, ale ostatecznie wylądowaliśmy w Danii. Wyjechaliśmy w 1969 roku, bo moja druga żona, Joanna miała jeszcze do zamknięcia pewne sprawy, a potem urodziła się nasza córka. Opuściliśmy kraj, gdy ona miała pięć miesięcy i zamieszkaliśmy najpierw w Roskilde, następnie w Kopenhadze. Nasze rzeczy przesłaliśmy do Danii za pośrednictwem firmy spedycyjnej Hartwig, która żądała poręczenia. Zrobił to... Staszek Tym. Okazało się, że była nadpłata 60 zł. Dowcipny jak zawsze Tym, chodził po znajomych i mówił, że „obłowił się na Żydach” (śmiech).
Z czego utrzymywała się Twoja rodzina?
Najpierw z zasiłku. Wsparcie uzyskaliśmy z Rady Pomocy Uchodźcom, w której potem pracowałem. Wydawałem ze współpracownikami biuletyn po polsku. Na Zachód wyjechała bowiem z naszego kraju fala ludzi. W Kopenhadze pół roku chodziłem na kurs duńskiego. Moją pierwsza pracę dostałem w bibliotece ośrodka atomowego. Kiedy załatwiałem formalności, dowiedziałem się, że potrzebny jest pracownik z wykształceniem w dziedzinie nauk ścisłych. Powiedziałem, że mam niedokończone studia w Politechnice Szamotulskiej im. Wacława (byłbym pierwszym i jedynym studentem tej wyimaginowanej uczelni). W Ośrodku tłumaczyłem z rosyjskiego na angielski teksty naukowe, których nie rozumiałbym nawet po polsku. Korzystałem ze specjalistycznych słowników. Joanna pracowała w fabryce konserw. Po przeprowadzce do stolicy Danii nawiązałem kontakt z gazetą „Information”, do której pisałem artykuły o Europie Wschodniej – czytaną przez środowiska uniwersyteckie, polityków, intelektualnych snobów. Bo tak wypadało. W Kopenhadze, poprzez przyjaciela rodziny Jana Stage, tłumacza „Wojny Futbolowej” Ryszarda Kapuścińskiego, poznałem autora dzieła na Targach Książki. Spędziłem wtedy z Kapuścińskim cały dzień
Znałeś przed emigracją mistrza reportażu?
Pobieżnie, jak mieszkał na Woli, spacerowałem tam z psem. Spotykałem go ciągle. W latach 90. zostałem korespondentem dziennika „Rzeczpospolita” w Skandynawii.
Czy wcześniej zastanawiałeś się nad emigracją?
Po wojnie bardzo, zamierzali nas ściągnąć do siebie nasi krewni z Argentyny. Chciałem tam wyjechać, ale ojciec tłumaczył, że dosyć tułaczki i w Polsce trzeba budować socjalizm. Pytałem go: „nie wystarczy ci to, co widziałeś w Rosji?” Odpowiadał, że Rosja jest zacofanym krajem, „my to zrobimy lepiej”. Zaproponował zmianę naszego nazwiska na polskie. Odparłem, że to nie byłoby lojalne wobec wszystkich osób z rodziny, które zginęły w Holokauście. „Będę żył w Polsce tak długo, dopóki będzie to możliwe pod swoim nazwiskiem”. Ojciec zmienił tylko imię z Mendla na Michała i nigdy więcej nie wracał już do rozmowy.
Opowiedz proszę o swoich korzeniach.
Moi rodzice byli przedwojennymi komunistami. Mieszkałem z rodzicami w Warszawie m.in. przy ulicy Chłodnej. Chodziłem do szkoły przy Okopowej. Tato Mendel Gurfinkiel miał zostać rabinem, ale zaprzyjaźnił się ze starszym od siebie komunistą i pod jego wpływem zamienił obrządek judaistyczny na komunistyczny. Podobnie jak dziadek, był z zawodu dziewiarzem. Kiedyś chciałem spróbować pracować tak jak on na maszynie dziewiarskiej. Tato po chwili położył na maszynie 10 groszówkę, a ja pomyślałem, że pieniądze wyskakują z maszyny (śmiech)... Za ten pieniążek kupiłem sobie loda. Mama miała niemiecką maturę. Zajmowała się domem, choć przez pewien czas pracowała jako sekretarka jakiegoś adwokata. Rodzice rozmawiali ze sobą w jidisz albo po niemiecku, a ze mną po polsku. Ze słuchu nauczyłem się rozumieć niemiecki. Mama zginęła w czasie okupacji. Po wojnie tata ożenił się powtórnie.
Jak zapamiętałeś wrzesień 1939 roku?
Mieszkaliśmy w domku dziadków na terenie Miłosnej pod Warszawą. Na początku wojna wydawała mi się nawet zabawna – patrzyłem na samoloty, wojsko. Jak Niemcy zajęli Warszawę, ojciec wrócił do mieszkania, ale ostrzegł go dozorca, że pytało o niego gestapo. Tato uciekł więc przez linię demarkacyjną na stronę sowiecką, do Białegostoku. Chorego na tyfus wywieziono go do Połocka na Białorusi. Po kilku miesiącach razem z mamą dołączyliśmy do niego. Granicę udało nam się przekroczyć dzięki szmuglerom, którzy korumpowali niemieckich żołnierzy.
Kiedy Gurfinkielowie opuścili Rosję?
W 1941 roku mama pojechała do swoich rodziców w Brzeżanach (przedwojenne województwo tarnopolskie) na kilka dni przed tym jak Niemcy napadły na ZSRR. Nigdy nie wróciła. Szukaliśmy jej po wojnie, ale dowiedziałem się, że została zamordowana w pogromie ludności żydowskiej.
W 1942 Ojciec chciał zaciągnąć się do Armii Andersa, ale formalności trwały tak długo,że nie zdążył przed wymarszem wojsk do Iranu. Zgłosił się więc do wojska Berlinga. Od tego czasu, kilka lat musiałem radzić sobie sam. Jako 15-latek pracowałem w fabryce amunicji i uczyłem się wieczorowo w rosyjskim gimnazjum. Po wojnie pociągiem repatriacyjnym przyjechałem do Gdańska, gdzie osiedlił się ojciec. Podróżowałem trzy tygodnie...
Co robiłeś w Gdańsku?
Przyjechałem do Gdańska na wiosnę 1946 r. Musiałem czekać na możliwość podjęcia nauki, więc zatrudniłem się w fabryce maszyn. Był tam taki Kaszub, który tłumaczył mi po kaszubsku „przynieś łom”. Nauczyłem się trochę tego języka. Później pracowałem w bibliotece, co bardzo mi się podobało. Po skończeniu liceum, chciałem studiować historię sztuki. Ojciec jednak tak „wiercił mi dziurę w brzuchu”, że poszedłem na Politechnikę Wrocławską. Powtarzał, że mam mieć konkretny fach – być lekarzem, prawnikiem albo inżynierem. Interesowała mnie tylko analiza matematyczna. Po roku zniechęcony opuściłem mury politechniki i wróciłem do Gdańska.
I tak zaczęła się Twoja droga do dziennikarstwa...
Poznałem Edwarda Fiszera, kierownika działu literackiego w Radiu Gdańsk. On właśnie wziął mnie pod swoje skrzydła. Ponieważ groził mi pobór do wojska, szybko złożyłem podanie o przyjęcie na wydział dziennikarski Uniwersytetu Warszawskiego. Egzamin zdałem bez trudności, a studia skończyłem w 1956 roku.
Rozmawiał: Ireneusz Stajer
Komentarze