post image
KT

Podróż Henryka Powieśnika trwała od 21 lipca do 15 sierpnia 2016 roku. Pojechał tam wraz ze znajomymi z Pszczyny - Anną oraz Andrzejem. Podróżnicy pokonali łącznie ponad 3 tys. km, zwiedzali parki narodowe, poznali życie tamtejszych mieszkańców oraz zaznajomili się z tamtejszą kuchnią.

Jak przeszedłem na pyndzyjo, dostałem geltak za to i trzeba było coś z tym zrobić. Do tej wyprawy doszło więc przez przypadek. Moi przyjaciele, którzy dużo podróżują po całym świecie, zaproponowali mi wspólną wyprawę

– przekazał Henryk Powieśnik.

Żeby dotrzeć na miejsce, podróżnicy musieli kilkakrotnie zmieniać samolot i wyruszać z różnych miejsc, ponieważ bezpośredni lot z Polski nie był możliwy.

Lecieliśmy fligrem do Berlina, stamtąd do Nairobi, a następnie do stolicy Madagaskaru – Antananarywy. Niestety, nie było lotów bezpośrednich. Wszystko załatwialiśmy prywatnie, przez internet, kontaktując się z biurem na Madagaskarze. Na miejscu mieliśmy auto do dyspozycji oraz szoferów

– relacjonował Henryk Powieśnik.

Przygotowania do podróży rozpoczęły się już pół roku przed wyjazdem. Dzięki radom swoich znajomych podróżnik wiedział, na co powinien zwrócić szczególną uwagę.

Przygotowując się do podróży, wymieniłem 500 euro (co dało w przeliczeniu ok. 2 mln tamtejszych ariarów – red.), to wystarczyło na całą wyprawę. Koszt wszystkich biletów wyniósł około 7 tys. złotych. Mój plecak miał około 20 kg. Wziąłem też różnego typu lekarstwa, bandaże, a nawet zastrzyk z adrenaliną. Przed przyjazdem w takie miejsce trzeba zadbać o swoje bezpieczeństwo, bo lekarze bywają tam bardzo rzadko. Obawialiśmy się malarii, niestety nie ma na nią zastrzyków, są jedynie tabletki, które są bardzo drogie. Doktor mi mówił, że już tydzień przed wyjazdem powinienem jeść dziennie po jednej tabletce i tydzień po nim. To jednak kosztowałoby majątek. Moi znajomi kiedyś już to zażywali i mieli problemy z żołądkiem, więc zrezygnowali. Lekarz przepisał mi więc cztery tabletki, w razie, gdyby malaria mnie zaatakowała. Gdyby doszło do takiej sytuacji, trzeba jak najszybciej jechać do szpitala. Pół roku przez wyjazdem musiałem się też zaszczepić na wściekliznę

– przekazał podróżnik.

Z relacji mężczyzny wynika, że już na początku wyprawy doszło do niebezpiecznych sytuacji.

Spaliśmy w jednym z hoteli w stolicy kraju. Pierwszej nocy wybraliśmy się na spacer i od razu ukradziono aparat mojej znajomej. Była przestraszona, pamiętam, że goniliśmy tego złodzieja, ale obok niego nagle pojawiło się więcej jego kolegów i wbiegli w boczne uliczki miasta, więc zrezygnowaliśmy

- przekazał mężczyzna.

 Łącznie pokonaliśmy tam około 3 tys. kilometrów. Rozpoczęliśmy w stolicy, zwiedziliśmy parki narodowe, odpoczywaliśmy nad morzem. Zauważyliśmy, że mieszkańcy poruszają się przede wszystkim autobusami, które odjeżdżają dopiero wtedy, gdy są zapełnione. Tam w każdym miejscu można też kupić jedzenie, nawet w nocy jest coś otwarte

– wspomina Henryk Powieśnik.

Byliśmy w miejscu, gdzie produkowano różne rzeczy z odpadów. To było bardzo ciekawe, przywiozłem stamtąd zrobiony z różnych materiałów miniaturowy rower, były tam bardzo piękne rzeczy. Wiele ozdób tworzą tam również z rogów krów

- dodaje.

Życie codzienne tubylców również zwróciło uwagę podróżników.

Zauważyłem, że chłopy robią na polu, a kobiety i dzieci ciągle coś noszą, ale też ciężko pracują. Ilekroć pojawialiśmy się gdzieś, to szybko zbiegały się dzieci i dawaliśmy im coś do jedzenia. W górach widzieliśmy też wiele grobowców, ponieważ mieszkańcy sądzą, że im wyżej odbędzie się pochówek, tym bliżej nieba będzie ta zmarła osoba

– relacjonuje rybniczanin.

Podróż bardzo mi się podobała, jechałbym drugi raz. Bardzo piękne miejsce, dużo terenów górzystych. Owoce są tam bardzo dobre, mają zupełnie inny smak. Często jedliśmy też warzywa, ryby, owoce morza – tam to bardzo popularne dania

– dodaje Henryk Powieśnik i zaznacza, że to miejsce trzeba zobaczyć, choć raz na własne oczy.

Komentarze

Dodaj Komentarz