Ledwie ucichła wrzawa dziecięcej hałastry, a do pałacu chyłkiem wprowadzili się nowi lokatorzy. Dzicy, jak najbardziej, zarówno w przenośni, jak i dosłownie. W dodatku nietypowi, bo… czworonożni. Krótko mówiąc: koty. Cała kolonia bezpańskich, ciutkę już zdziczałych kotów.
- Nie tylko one znalazły tu swoje miejsce - dopowiada Dominika Machoń. - W pałacu zagnieździły się też nietoperze, a na przypałacowym kominie założyły gniazdo bociany.
I wie, co mówi, bo nikt inny nie zna tak dobrze, jak ona - opiekunka pałacowych kotów, tutejszej menażerii. Od wielu lat, dzień w dzień, Dominika Machoń przemierza trasę z Żor do pałacu w Baranowicach - a jak sama nie może, to prosi kogoś z przyjaciół - by zasypać podopiecznym karmę i sprawdzić, jak się mają. Bo niektóre koty, mówi, chorują i do jedzenia trzeba im dołożyć zalecone przez weterynarza specyfiki.
- Taką ma pani profesję? - dopytuję.
- Ależ skąd - śmieje się pani Dominika - przyjeżdżam tu po pracy, jako wolontariuszka. Lubię zwierzęta i mam czworonożnych podopiecznych w kilku miejscach. A wracając do kotów z pałacu: bez stałego dożywiania i zapewnienia im niezbędnej opieki, nie przetrwałyby. Ze zrozumiałych też względów nie można było dopuścić, aby rozmnażały się w sposób niekontrolowany, więc uzgodniłam z lekarzem weterynarii, że je wysterylizuje. Problem w tym, że to na mnie i paru moich przyjaciół spadł obowiązek wyłapania tych kotów i dostarczenia ich do punktu zabiegowego. I tylko my wiemy, ile cierpliwości, czasu i pracy musieliśmy włożyć, by nieufne, półdzikie koty skłonić do wejścia do klatki.
Satysfakcja i… lżejszy portfel
Co prawda, to prawda. Nawet dobrze ułożone koty zwykły chadzać swoimi drogami, a co dopiero mówić o dziesięciu czy okresowo kilkunastu wolno żyjących indywidualistach, których Dominika Machoń miała w swojej pieczy.
- Kiedyś - opowiada wolontariuszka - udało mi się oddać w dobre ręce trzy koty z pałacowej ferajny. Bardzo się z tego cieszyłam, tyle że krótko. Następnego dnia przyjechałam do moich podopiecznych i widzę, że jest ich więcej, niż przed oddaniem tej trójki do adopcji. Po prostu w nocy dobrzy ludzie, którzy mieli już dość swoich pupilów, pozbyli się ich podrzucając do pałacu. No i co miałam zrobić? Przygarnęłam je do naszej kolonii. Innym razem kotka, której udało się jakoś umknąć przed antykoncepcyjną sterylizacją urodziła nam kilka kociąt. I one też zostały, choć z karmą nie było lekko. Czasem udawało się coś wydębić z Urzędu Miasta, czasem trafił się jakiś sponsor, a jak nie było innej możliwości, kupowałam za swoje pieniądze.
I tak to sposobem, przez lata niewymiernie długie, zadekowane w baranowickim pałacu bezpańskie koty miały zapewniony wikt i opiekę, a Dominika Machoń - lżejszy portfel i satysfakcję z pomocy udzielanej braciom mniejszym. Aż przyszedł rok 2020, w którym do pałacu weszła ekipa remontowa. Dla rezydujących tam kotów oznaczało to eksmisję. Bez możliwości odwołania.
- Przekwaterowaliśmy je - kontynuuje kocie story pani Dominika - do zrujnowanego budynku w sąsiedztwie pałacu. Nie na długo, bo pod koniec ubiegłorocznych wakacji dostałam informację, że w ramach rewitalizacji przypałacowa rudera zostanie zrównana z ziemią, co dla kotów oznaczałoby powrót do bezdomności. Zaproponowałam utworzenie dla nich przytułku przy azylu dla zwierząt, propozycję poparł też weterynarz, ale miasto nie wyraziło zgody.
W sukurs wolontariuszce, a ściślej - jej podopiecznym, pośpieszyła radna Anna Gaszka.
- W kwestii kotów - opowiada radna – interweniowałam u naczelniczki Wydziału Inwestycji Urzędu Miasta, Katarzyny Belki. Obiecała zająć się sprawą, ale potem, kiedy próbowałam się do niej dodzwonić, by zapytać co i jak, nie odbierała ode mnie telefonów.
A co tu jeszcze monitorować?
W tej sytuacji radna Anna Gaszka złożyła na forum rady oficjalną interpelację. „Panie prezydencie -wnosiła - proszę o informację, jaka jest obecnie sytuacja kotów mieszkających w sąsiedztwie pałacu w Baranowicach. Budynki będą rozebrane, ale czy wolno żyjące zwierzęta otrzymają pomieszczenie zastępcze? Czy ktoś zainteresował się ich losem? Proszę o zbadanie sytuacji”.
Prezydent Żor, Waldemar Socha, odpowiedział jej osobiście. I napisał tak:
„(…) W sprawie kotów wolno żyjących, przebywających w pobliżu Pałacu w Baranowicach informuję, że sytuacja jest monitorowana. (…) Należy dodać, że kot posiada niezwykle silnie uwarunkowane genetycznie programy zachowań łowieckich, które pomimo regularnego dokarmiania zwierząt, mogą być łatwo wyzwolone. Stąd, nawet jeśli koty zmienią swoje miejsce przebywania, łatwo przyzwyczają się do nowego środowiska i nie mają problemów ze zdobyciem pożywienia. Z uwagi na powyższe informuję, że sytuacja kotów wolno żyjących przebywających w pobliżu pałacu będzie nadal monitorowana, jeśli będzie taka konieczność to ponownie zostanie ustawiony domek dla kotów”.
- W sprawie kotów - kończy swą opowieść Dominika Machoń - nie ma już czego monitorować. Sąsiadującą z pałacem ruderę, w której ostatnio przebywały, zrównano z ziemią, a koty rozpierzchły się na wszystkie strony. Nie wiem, co się z nimi dzieje. Został tylko jeden stary, schorowany kot, którym nadal się opiekuję.
A odrestaurowywany pałac w Baranowicach pięknieje z dnia na dzień. Rewitalizowany ma też być otaczający go park.
I tylko kotów żal.
Komentarze