Henryk Mandelbaum przez blisko dwie godziny opowiadał o swoich przeżyciach
Henryk Mandelbaum przez blisko dwie godziny opowiadał o swoich przeżyciach

Zeszłej środy w żorskim muzeum gościł Henryk Mandelbaum, który w czasie wojny był więźniem KL Auschwitz-Birkenau. Pracował tam przymusowo w tzw. Sonderkommando, które zajmowało się paleniem zwłok. Przeżył, ponieważ udało mu się zbiec z Marszu Śmierci. Jego wizyta była częścią miejskich obchodów kolejnej rocznicy tej tragedii, gdyż trasa ewakuacji więźniów wiodła również przez Żory.
Najpierw pan Henryk spotkał się z dziennikarzami, a potem z uczniami szkół średnich. Wszystkim przybliżył najstraszniejszy wątek, który ujrzał światło dziennie jako ostatni. To właśnie kwestia grup palaczy zwłok, które istniały we wszystkich obozach koncentracyjnych, a powstały dlatego, że nawet naziści nie radzili sobie z uczestnictwem w masowych zbrodniach. Zmusili więc do współpracy więźniów, czyli swoje ofiary, i to głównie tej nacji, która miała pójść na zatracenie. Droga pana Henryka do tego potwornego przeznaczenia była jednak dość długa, bo choć jego rodzina już w 1941 roku trafiła do getta w Dąbrowie Górniczej, a potem do Oświęcimia, gdzie zginęła, to jemu udawało się ukrywać przez kilka miesięcy.
– Zdradził mnie znajomy z parafii w Ząbkowicach, gdzie mieszkaliśmy przed wojną, ale nie wyjawię jego nazwiska. Najpierw hitlerowcy zabrali mnie na policję w Sosnowcu, gdzie bili, żebym powiedział, kto mi pomógł, potem do więzienia, a w końcu do obozu – opowiadał pan Henryk. Z początku nie miał pojęcia, co go czeka, więc prosił o ładniejsze ubranie i wytatuowanie na ramieniu mniejszych numerów, bo te standardowe wydawały mu się za duże. A gdy miał już numer 181970, wraz z pięcioma Żydami z więziennej celi został skierowany do pracy w krematorium. Jak wcześniej wyjaśnił Jan Delowicz, muzealny historyk, komory gazowe i krematoria były dnem obozowego piekła, bo tam skupiały się wszystkie nici zbrodni.
Tam gromadzono ciała pomordowanych, tam wprost z rampy trafiali ludzie niezdolni do pracy. Zwożono ich z całej Europy tylko po to, by unicestwić. Jeśli stanowili mniejszą grupę, byli rozstrzeliwani. Członkowie Sonderkommando musieli nie tylko spalać ich zwłoki, ale doprowadzać na miejsce egzekucji i przytrzymywać, żeby nie uciekali, odprowadzać słabych i kalekich do gazu, po śmierci obcinać im włosy, wyrywać z ust złoto i metale dentystyczne, rozbijać niedopalone kości, a potem patrzeć, jak ciała zmieniały się w popioły, które wrzucano do Wisły. – Żadne słowa nie opiszą tego, co widziały moje oczy i robiły moje ręce – wspominał gość, który wciąż toczył ze sobą walkę i kapitulował, gdyż bunt oznaczał pewną śmierć. Dziś chce opowiadać o tym, jak umierali ludzie w obozach koncentracyjnych, bo, jak mówi, tylko tyle może zrobić dla tych, co zginęli. Apeluje też o opamiętanie, bo, jak stwierdza, świat nie wyciągnął wniosków z przeszłości. – Na co nam broń i atomy? Po wojnie zostają tylko gruzy, zgliszcza i sieroty – mówił. Wstrząśnięta i wzruszona młodzież podziękowała mu brawami na stojąco i kwiatami. Prosto z muzeum pan Henryk udał się na grób swojego kolegi, który spoczywa na cmentarzu w Żorach.



Henryk Mandelbaum pochodzi z żydowskiej rodziny, w grudniu skończył 85 lat i jest prawdopodobnie ostatnim żyjącym człowiekiem, który był w Sonderkommando, gdzie trafił w kwietniu 1944 roku. Uciekł z Marszu Śmierci w okolicach Jastrzębia. Po wojnie otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski i Krzyż Oświęcimski. Mieszka w Gliwicach z żoną Lidią (z pochodzenia Niemką), ma dwoje dzieci i jednego wnuka. (eg-p)

Komentarze

Dodaj komentarz