Barbara i Krzysztof Waniczkowie na polarnym szlaku. Zdjęcie: archiwum Barbary i Krzysztofa Waniczków
Barbara i Krzysztof Waniczkowie na polarnym szlaku. Zdjęcie: archiwum Barbary i Krzysztofa Waniczków

Pierwszy raz na Spitzbergen Barbara i Krzysztof Waniczkowie polecieli w środku lata 2006 roku. W Polsce upał, a tam raptem plus 3 stopnie ciepła. Ich przyjazd zbiegł się akurat z rozpoczęciem nocy polarnych. – Po wyjściu z samolotu wiało strasznie. Potem pierwsze, co zobaczyliśmy, były kopalnie. Tłukłem się na koniec świata, a tu krajobraz jak na Śląsku – śmieje się pan Krzysztof. Kilka godzin później Waniczkowie już byli zauroczeni przepięknymi widokami, rumowiskami skalnymi, chmarami ptaków, reniferami, lisami polarnymi. – Widoki tak wspaniałe, że nie da się tego opisać. Po raz pierwszy w życiu widziałem bieługi. Całe stada jak w zwolnionym tempie wyłaniały się z wody – opowiada. – Mieliśmy okazję przeżyć najkrótszy dzień, kiedy słońce zaszło, a po pięciu minutach znowu wyszło – mówi Barbara Waniczek.
Zaciekawiły ich cmentarze na Spitzbergenie, których kilka mieli okazję zwiedzić: amerykański z grobami z początków XX wieku, norweski na którym pochowano pięciu górników, którzy zginęli w katastrofie w kopalni, wreszcie radziecki, ogrodzony żelaznym płotem z czerwoną gwiazdą. Na wyspie zastali porzucony sprzęt, przerdzewiałe statki, a nawet poradzieckie blokowisko i potężnych rozmiarów żelazny sierp i młot tkwiący nad brzegiem morza. W trakcie wędrówki schronienie dawały im namioty bądź opuszczone chaty pozostawione przez górników. Bywało, że przez kilka dni na swojej drodze nie spotkali żadnego człowieka, tylko zwierzęta. Z uwagi na nie, przede wszystkim zaś na niedźwiedzie polarne, podstawą ich ekwipunku był karabin. – Niemiecki Mauser 98k. Broń wypożyczało się od razu po przyjeździe. Początkowo myślałem, że karabin to zbędny ciężar, ale zmieniłem zdanie kiedy dowiedziałem się, co niedźwiedź zrobił z jednym turystą – opowiada Krzysztof Waniczek.
Przed niedźwiedziami polarnymi ostrzegały specjalne znaki. – Te misie, które nie zdążyły za fokami, polowały na inne mięso – ludzi. Trzymaliśmy straże, bo niedźwiedzie podchodziły pod pole namiotowe – opowiada. Wychodząc do toalety, trzeba było iść parami, a dodatkiem do mydła czy papieru toaletowego był karabin. Bardzo przydatnym narzędziem w podróży była też siekiera. Szczególnie wtedy, kiedy zatrzymywali się w chatkach, żeby rozpalić ogień i ugotować jakiś posiłek. Ponieważ na Spitzbergenie nie ma lasów, drzewo wyławiało się z rzeki. – Przypływało ze spławów w Rosji i Chinach. Znalazłem kłodę, w której tkwiła ołowiana kula wystrzelona z broni czarnoprochowej – wspomina Waniczek.
Dwa lata później Waniczkowie powrócili na wyspę. –Pierwsza z naszych wypraw to była podróż życia i rozpoznanie. Drugi przyjazd to już uzależnienie od urody Spitzbergenu. Czy będzie trzecia? Nie wiemy, ale chyba tak, bo tam jest jeszcze tyle do zobaczenia – mówią małżonkowie.
Czy dla pięknych widoków warto przemierzyć taki szmat drogi, znosić trudy i narażać się na niebezpieczeństwo? Krzysztof i Barbara bez wahania odpowiadają, że warto. –Obcuje się tylko z przyrodą, autentyczną dziczą. Poza tym czy gdzieś bliżej można napić się krystalicznie czystej wody prosto z lodowca?

Komentarze

Dodaj komentarz