Strażacy bez wozu
Miejscowi strażacy ochotnicy zbierają pieniądze na zakup nowego samochodu. Ciężki pożarniczy jelcz utonął bowiem w majowej powodzi. Stało się to wtedy, gdy strażacy spieszyli z pomocą mieszkańcom całkowicie zalanej wioski Lasaki po lewej stronie Odry. W pewnym momencie fala zniosła auto do rowu, gdzie wkrótce znalazło się pod wodą, na powierzchnię wystawały tylko koguty. Na szczęście ludzie zdążyli opuścić pojazd.
– Jelcz nie nadaje się do użytku, bo przez tydzień stał w wodzie. Nowy samochód ze zbiornikiem o pojemności 5 tys. litrów kosztuje 750 tys. zł. 80 procent tej kwoty dostaniemy z Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach, o ile wpłacimy wkład własny. To kwota 150 tys. zł. 119 tys. zł otrzymaliśmy z Urzędu Gminy w Rudniku, a tysiąc zł zebraliśmy wśród strażaków. Brakuje nam jeszcze 30 tys. zł. Prosimy więc ludzi dobrej woli, by pomogli nam zebrać tę sumę – apeluje Marian Plura, naczelnik OSP Rudnik. Straż pożarna bez samochodu bojowego to jak żołnierz bez karabinu. OSP Rudnik trzeba było wyłączyć z krajowego systemu ratownictwa gaśniczego, bo nie była w stanie sprostać jego wymogom.
– Kiedy gminę nawiedziła druga fala powodziowa, nasi strażacy rwali się do pomocy. Ponieważ nie mieliśmy samochodu, do akcji jeździliśmy razem ze strażakami OSP Strzybnik. Nasi ludzie stanowili rezerwowe zastępy – objaśnia Franciszek Mrowiec, prezes straży pożarnej z Rudnika. Od czasu powodzi miejscowi ochotnicy na szczęście nie musieli interweniować. Nie wybuchł żaden pożar i nie zdarzyły się innego rodzaju katastrofy. A jeśli coś się stanie? – Załadujemy do prywatnego auta motopompę i pojedziemy na akcję – przekonuje prezes Mrowiec.

Komentarze

Dodaj komentarz