W czasie ostatnich świąt Mateusz podarował swojej mamie dwa małe aniołki z porcelany / Wacław Troszka
W czasie ostatnich świąt Mateusz podarował swojej mamie dwa małe aniołki z porcelany / Wacław Troszka

W ich domu wolne nakrycie i puste miejsce przy wigilijnym stole nie symbolizuje gościnności i otwarcia na bliźnich. To symbol nieukojonego bólu, cierpienia, dokuczliwej niewiadomej, ale też wciąż żywej nadziei.
Barbara i Jan Domaradzcy wciąż wierzą, że ich najmłodszy syn Mateusz żyje. I że kiedyś do nich wróci.
Dla Barbary i Jana Domaradzkich oraz trojga ich dzieci będzie to już piąte Boże Narodzenie bez najmłodszego Mateusza. 6 lutego 2006 roku po południu ośmioletni wtedy chłopiec wyszedł na sanki. Przepadł bez wieści. Mimo zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań nie odnaleziono ani Mateusza, ani ciała. – Od tej pory święta są, bo są. Przygotowujemy wigilię, siadamy do stołu i płaczemy. Nie jesteśmy w stanie nawet złożyć sobie życzeń. Kiedyś dzieci, zwłaszcza Mateuszek, z taką radością ubierały choinkę. Teraz człowiek żyje jak ten kwiatek, co się go podlewa, żeby nie usechł. Z dnia na dzień człowiek czeka, że może dziś ktoś zadzwoni, że może dziś czegoś się dowiemy. Czekamy tak, czekamy i nic – opowiada pani Barbara.

Matka czuje
Wciąż ma nadzieję, że jej najmłodszy syn żyje. – Mówią, że matka czuje, a ja czuję, że on żyje. Miałam setki snów. W jednych był smutny, w innych płakał, śniło mi się też, jak go wywożą, ale we wszystkich żył. Czasem myślę, że może gdzieś ma się całkiem dobrze... – mówi matka. Ojciec uważa, że ktoś musiał coś widzieć, ale dla świętego spokoju nic nie mówi. Zbliżające się święta, widok dekoracji w oknach sąsiadów przywołuje wspomnienia. – Przedostatnie święta z Mateuszem w grudniu 2004 roku spędzaliśmy jeszcze w familokach przy ul. Ogrodowskiego. Dostałam wtedy od niego pod choinkę aniołka z porcelany. Kupił je z kieszonkowego, które mu dawaliśmy. Powiedział: mamusiu to prezent tylko dla ciebie – wspomina matka.
Następne święta Domaradzcy spędzali już w bloku przy ul. Kosmonautów, gdzie przeprowadzili się kilka miesięcy przed pierwszą komunią Mateusza. Chłopiec znowu poszedł niedaleko do kiosku i znów kupił mamie dwa porcelanowe aniołki. – Może to był jakiś znak. Mówią, że jak dziecko umiera, to staje się aniołkiem... W niedzielę, 5 lutego, dzień przed zaginięciem, gdy wracał z kościoła, na torach kolejowych, przez które przechodził, znalazł piękny biały różaniec. Do dziś się na nim za niego modlę i będę się modliła do końca moich dni. Dwa, może trzy miesiące wcześniej, już po naszej przeprowadzce, znalazł przy remontowanych familokach, w których wcześniej mieszkaliśmy, drewniany krzyżyk – wspomina pani Barbara.

Święte znaleziska
Mamuś, przyniosłem ci taki piękny krzyżyk, tylko mi go nie wyrzucaj – powiedział. Wiszący na nim Jezus nie miał jednej ręki. Chłopiec schował go sobie do szuflady. Matka potem oddała krzyż proboszczowi. – Może to zabobony, ale mówią, że jak dziecko przyniesie do domu krzyż, nie wróży to niczego dobrego, bo może oznaczać jakiś krzyż w życiu. Kto wie, może miało nas spotkać to, co się stało? Tę srebrną obrączkę, którą mam na palcu, też mi przyniósł Mateusz. Później zorientowałam się, że to także jest różaniec, a właściwie jeden dziesiątek. Noszę go na palcu i modlę się za niego. Mateusz co jakiś czas znajdował jakieś święte rzeczy. Aż się nie chce wierzyć. Tak sobie to poukładałam i jakoś mi z tym lżej – tłumaczy matka chłopca.
W marcu 2006 roku zatrzymano 21-letniego Łukasza N. i 23-letniego wtedy Tomasza Z. Prokuratura postawiła im zarzut zgwałcenia i zamordowania chłopca. Dwa lata później, po rocznym procesie poszlakowym, wodzisławski sąd okręgowy skazał obu na 25 lat więzienia. Obaj złożyli apelacje, w efekcie proces ruszył od nowa. Toczy się przy drzwiach zamkniętych. Rodzice Mateusza biorą w nim udział w roli oskarżycieli posiłkowych, choć nie wierzą, żeby ci ludzie to zrobili. Co z tego, że z początku się przyznali, skoro nie znaleziono nawet jednej rzeczy, którą syn miał wtedy przy sobie. Zima była gorsza niż teraz, więc byłyby jakieś ślady, poza tym uważają, że w tak zmrożonej ziemi nikt nie wykopałby żadnego dołu.

Detektywi i wróżki
– Mam nadzieję, że Mateusz żyje. Wierzę, że zanim umrę, albo ja odnajdę jego, albo on mnie – mówi pani Barbara. Przed rokiem policja wzięła zdjęcia ich oraz dzieci. Były potrzebne do sporządzenia tzw. portretu progresywnego, pokazującego przypuszczalny obecny wygląd chłopca, który dziś, jeśli żyje, ma 12 lat. – Też dostaliśmy ten portret, ale nawet na niego nie spojrzałam, bo chyba pękłoby mi serce. Chcę go zapamiętać takim, jakim był. Jako matka chyba umiem sobie wyobrazić, jak teraz wygląda – dodaje pani Barbara. Mateusz wciąż figuruje w policyjnych bazach danych osób zaginionych, ale poszukiwania już się skończyły. Policja sprawdza jednak ewentualnie nowe sygnały, jeśli tylko się pojawiają.
Jan Domaradzki zapewnia, że rodzina zrobiła wszystko, by odnaleźć Mateusza. Wynajęła detektywa Rutkowskiego i jasnowidza Jackowskiego, który współpracuje z policją. Były tu też dziesiątki innych jasnowidzów. Ludzie podawali im ich adresy, telefony, inni zgłaszali się sami. – Jeździliśmy do jasnowidzów do Katowic, Łodzi czy Częstochowy. Woziliśmy im rzeczy syna: ubrania, zeszyty, czasem cały tornister. Były jeszcze wróżki, byli terapeuci. Mieliśmy nadzieję, że go odnajdą, ale nic z tego. Większość powtarza zbliżoną wersję, w której prawie zawsze pojawia się furgonetka, kobieta i dwóch mężczyzn. Większość mówi, że Mateusz żyje. Niektórzy mówili nawet, że ci dwaj, którzy są sądzeni, są niewinni – opowiada Jan Domaradzki.

Portrety porywaczy
Jeden z pierwszych jasnowidzów, do którego się zwrócili po zaginięciu syna, powiedział im, że Mateusza obserwowano już kilka dni wcześniej, a porwało go dwóch mężczyzn i kobieta, którzy mieli auto typu van. – Mieli wywieźć Mateusza jako syna tej kobiety przez Czechy i Austrię do Holandii – mówią rodzice. Niedawno jeden z jasnowidzów przysłał im portrety pamięciowe rzekomych porywaczy Mateusza, dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Teraz starają się nimi zainteresować policję. W komendzie wojewódzkiej w Katowicach, która przejęła poszukiwania chłopca, zapewniono nas, że mundurowi sprawdzą, czy osoby podobne do tych z portretów nie widnieją w policyjnych rejestrach.
Oby to coś dało, bo niewielkie oszczędności Domaradzkich szybko się rozeszły. W pierwszych dniach po zaginięciu pani Barbara kupowała po kilka kart telefonicznych dziennie. Jak nie rozmawiała z Rutkowskim, to z policją albo z którymś z jasnowidzów. – Tym ostatnim, nawet jeśli nie chcą pieniędzy, trzeba zwrócić koszty dojazdu, zapłacić za obiad – wyjaśnia. Przez dwa lata od zaginięcia syna pani Barbara nie pracowała, nie była w stanie. Jeździła, jak mówi, po świętych miejscach. Była na Jasnej Górze, w Wadowicach i w Krakowie. To przynosiło jej ulgę i, jak mówi, uratowało życie, bo na smutek nie ma chyba lepszego lekarstwa. – Nie alkohol, nie narkotyki, ale wypłakać się i pomodlić – dodaje.

Żeby chcieć żyć
– Mnie to uodparnia, z dnia na dzień jestem coraz silniejsza i znów chce mi się żyć, choć to już nie jest takie życie jak kiedyś. Najgorsza jest jesień. Człowiek idzie do pracy, potem do domu, porobi, co trzeba, poryczy się, pomodli i do spania. Ale zimą jest chyba jeszcze gorzej, bo to wszystko stało się przecież zimą – dodaje. Przez dwa lata nie ruszała ani zabawek, ani książek syna. Wycierała tylko kurze. Co spojrzała na półkę, to miała łzy w oczach. W końcu znajoma poradziła spakować rzeczy chłopca i schować, mówiąc, że inaczej wszyscy się wykończą. Spakowali więc z mężem rzeczy Mateusza i wynieśli do rowerowni. Matka zostawiła tylko jego zdjęcie. Sąsiadka radziła ubrania oddać do Czerwonego Krzyża, ale nie posłuchała.
– Jest mi jakoś lżej, wiedząc, że nie pozbyłam się niczego z jego rzeczy. Jak Mateusz wróci, to mu to wszystko pokażę – mówi pani Barbara. Przechowuje też listy z całej Polski od zupełnie obcych ludzi, którzy chcieli im jakoś pomóc lub przynajmniej dodać otuchy. Tata do dziś opiekuje się akwarium, które należało do Mateusza. Kilka rybek co prawda padło od tego czasu, ale pan Jan dokupił nowe, bo syn bardzo kochał te rybki. – Jeśli żyje, kiedyś się odnajdzie i do nas wróci, to na pewno się ucieszy z tego akwarium, bo on lubił wszystkie stworzenia. Chodził też na ryby, miał nawet wędkę. Mój kolega, który jest prezesem koła wędkarskiego, zabierał go czasem na zawody – mówi ojciec.

Los niesprawiedliwy
– Nie pozwolił skrzywdzić żadnego stworzonka, nawet pająka, który chodził po domu. Prosił, by go nie zabijać, potem brał do ręki i wyrzucał za okno. A jego, niewinnego, los tak strasznie skrzywdził... Z tym się nie mogę pogodzić. Jakie to życie jest niesprawiedliwe – dodaje matka i chwali chłopca, który, jak wspomina, był bardzo uczynny. – Z wigilijnych potraw Mateuszowi najbardziej smakowały pierogi z kapustą i z grzybami. On to był taki niejadek, ale zawsze wszystkiego spróbował. To naprawdę było wyjątkowe dziecko – mówi matka Mateusza.

2

Komentarze

  • Hans ``` 27 grudnia 2010 12:38w pełni zgadzam się z opinią że zatrzymano 2 jełopów i próbuje sie ich wrobić , aby był kolejny " sukces " policji i prokuratury,i sądu. Jak działa wymiar "sprawiedliwości " pokazuje sprawa Wróbla ,to przykład działania "organów "
  • panie sierżancie Sprawa Domaradzkiego 23 grudnia 2010 09:45Sprawa zniknięcia Mateusza jest naprawdę bardzo tajemnicza. Od samego początku miałem wrażenie, że ta dwójka zatrzymana za jego zamordowanie to kozły ofiarne. Dwóch upośledzonych gnojków, którzy na początku przyznali się do wszystkiego, ale już miejsca ukrycia ciała podać nie potrafili. Zresztą kwestia ciała to kolejna tajemnica: na tamtym terenie nie można ukryć zwłok tak, by kilkuset policjantów przeczesujących las przez tydzień nic nie znalazło. Mam wrażenie że organom ścigania i prokuraturze chodziło o szybki sukces, a nie o rzeczywiste rozwiązanie sprawy zniknięcia Domaradzkiego. I sukces jest, bo gnojki skazane. Tylko wciąż nie wiadomo co tak naprawdę stało się z Mateuszem...

Dodaj komentarz