Krystian Burda w swoim rydułtowskim mieszkaniu / Dominik Gajda
Krystian Burda w swoim rydułtowskim mieszkaniu / Dominik Gajda

Pan Krystian projektował garnki i lodówki. Jednocześnie tworzył prace, które wyprzedzały czasy Peerelu i sprawiały, że szara rzeczywistość nabierała niesamowitych barw!
Rzeźbę dwunastoletniego Krystiana Burdy zabrano jako dar śląskich górników na kongres zjednoczeniowy PPS i PPR w 1948 roku. To właśnie na tym zjeździe zrodziła się Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, która przez blisko pół wieku decydowała o życiu codziennym Polaków. A wycinki prasowe o cudownym dziecku spod rydułtowskiej hołdy pomogły 20-letniemu młodzieńcowi dostać się na wymarzone studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych...
W Warszawie trochę narozrabiał, oczywiście artystycznie. Wrócił jednak na Śląsk i przez trzy dekady pracował w Hucie Silesia w Rybniku. Zajmował się projektowaniem garnków, lodówek i innych sprzętów gospodarstwa domowego. Po godzinach tworzył emalie, które zdobiły domy handlowe i ośrodki wypoczynkowe w Polsce i za granicą, ale też malował i rzeźbił.

Pomysł na Chopina
Na jego życiu zawodowym zaważył Chopin. Krystian Burda za temat pracy dyplomowej na wydziale rzeźby ASP obrał pomnik Chopina. Ale nie taki zwyczajny, jakich wiele stoi na świecie. Jego pomnik miał rozciągać się na dziesięciokilometrowej trasie z Warszawy do Żelazowej Woli, czyli do miejsca, w którym urodził się Chopin. Wzdłuż drogi miały stanąć pionowe formy, tak by przy jeździe samochodem układały się w rytm.
– Pomyślałem: po co wysiadać z samochodu i oglądać kolejną bryłę, skoro można np. jechać autobusem i oglądać rytmy optyczne, które przypominają grę na fortepianie – tłumaczy dzisiaj. Wyliczył nawet precyzyjnie, że żeby droga właściwie „zagrała”, samochód musiałby się poruszać z prędkością około 60 kilometrów na godzinę.
O mało nie obronił dyplomu, bo swój pomysł, całą wizualizację pomnika, przygotował w formie filmu. – Rozpętała się prawdziwa burza. Nie chciano rozpatrywać dyplomu, wyrzucono mnie za drzwi. Po dwóch godzinach wyszła jedna z profesorek i powiedziała mi: ma pan taki dyplom, jakie nazwisko. Dodała jeszcze, że poróżniłem ich aż do grobowej deski. Ostatecznie otrzymałem wyróżnienie pierwszego stopnia – wspomina.
Niestety, projekt, przygotowany na 150. rocznicę urodzin Chopina, nigdy nie doczekał się realizacji. – W tamtych realiach ekonomiczno-politycznych to była utopia. Przecież nikt nie wybudowałby autostrady, która ma służyć tylko do celów artystycznych. A dzisiaj? Może gdyby znalazł się jakiś szaleniec z pieniędzmi, to kto wie? Przecież budujemy nowe drogi, stawiamy przy nich ekrany dźwiękochłonne. Taki pomnik nie byłby droższy od ekranów – zastanawia się Krystian Burda.
Na razie, w Roku Chopinowskim, przypomniano sobie o niezwykłym pomniku pana Krystiana. Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie zadeklarowało, że jest zainteresowane odkupieniem dyplomowego filmu. Być może rydułtowianin zostanie również poproszony o przygotowanie makiety pomnika.

Powrót na Śląsk
Wtedy jednak, pół wieku temu, z powodu Chopina musiał wrócić na Śląsk. Na szczęście miał już spore doświadczenie, bo już w czasie studiów nawiązał współpracę z zakładami artystyczno-badawczymi, pracował z architektami i konstruktorami. Wykonywali różne zamówienia dla przemysłu, m.in. skutery, telewizory i piecyki.
Dostał robotę w rybnickiej hucie. – Silesia myślała o lodówkach, ale nie wiedziała, jak mają wyglądać. Od lodówki się zaczęło – opowiada Burda. Więc razem z całym zespołem, m.in. konstruktorem Alojzym Gruszczykiem, zbudowali lodówkę Silesia, która później podbiła całą Polskę. Pierwsza była dosyć toporna, z twardej blachy, dopiero na zachodzie opracowano technologię, która odchudziła lodówki. Pan Krystian przygotował wiele prototypów lodówek, na przykład otwieraną na pedał albo z drzwiami, które można było otwierać albo w prawo, albo w lewo. – Trzymając w rękach np. garnek, prościej otworzyć lodówkę pedałem – wyjaśnia projektant. Niestety, te rewolucyjne pomysły nigdy nie weszły do seryjnej produkcji. Z rybnickiego zakładu wyjeżdżały natomiast kolorowe lodówki! Niebieskie, zielone, oczywiście czerwone. Nie trafiały do sklepów, niewielkie partie przygotowano dla dygnitarzy albo na eksport. Dziś można je oglądać chyba już tylko w kalendarzu Silesii z 1976 roku. Kalendarz projektował pan Krystian. Przyjechały modelki, przygotowano kolorowe lodówki. Z delikatesów wypożyczono szynki, soki, wina i szampana. Zapełniono lodówkę, modelkę rozebrano. Później nie było wiadomo, czy patrzeć na atrakcyjną blondynkę, czy na spożywcze rarytasy, które po zakończonej sesji z powrotem trafiły do sklepu...

Emalie na elewacje!
Na początku lat 80. Krystian Burda ozdobił garnki, projektując na nich napisy – cytaty z księgi przysłów. Jeden z nich pamięta do dziś – „Wiem, co jem”. – Ale afera się zrobiła! Proszę sobie wyobrazić puste półki sklepowe i ludzi stojących w kolejkach nawet po ocet, a myśmy takie hasła wypisywali! – wspomina.
Wcześniej, w 1970 roku, wziął się za ozdabianie emaliami szarych elewacji i wnętrz PRL-owskich budynków. – Na wystawie prezentującej błędy emalierskie coś mnie tchnęło. Uznałem, że można to wykorzystać do malarstwa – opowiada. I ożywił w ten sposób wnętrza restauracji Olimpia w rybnickim Kamieniu. Wykonał przepiękny malunek na blasze stalowej emaliowanej na basenie w Rydułtowach. Mierzył 16 metrów na pięć i przedstawiał podwodny świat, ryby, ale też pływaków. Potem przygotował m.in. wspaniałą kompozycję z kolorowych kul na elewacji domu handlowego Diament w Wodzisławiu (dzisiejsza Dywyta). Oryginalne elewacje zamawiali u Burdy Czesi, a nasi partyjni notable chcieli, żeby rydułtowianin zrobił w emalii warszawskie metro. – W Silesii było to wtedy niemożliwe. Trzeba by było przestawiać całą technologię. Na Zachodzie działały małe szopki, w których wypalano dwumetrowe płyty, ale my mieliśmy hutę socjalistyczną, w której można było robić najwyżej 50-centymetrowe – śmieje się dzisiaj.
Niestety, jego emalie zniszczono. Restaurację Olimpię rozbudowywano, kto by się przejmował kolorowym malunkiem? Diament zmienił właściciela, w rydułtowskim basenie działa teraz dom kultury. Prawdopodobnie ocalała jedna emalia – we wnętrzach wodzisławskiego Orbisu. Na razie jest przykryta jakimiś płytami, ale ponoć przetrwała w stanie nienaruszonym.

Odrobina luksusu – duży fiat
Burda nie może się pogodzić z tym, że zniszczono muzeum Huty Silesia. – Była tam cała dokumentacja, projekty. Robiliśmy np. pamiątkowe patery. Przygotowaliśmy w sumie ok 3 tys. projektów na różne okazje, na zjazdy rajdowców, żużlowców, funkcjonariuszy SB itp. Samych talerzy było ok. 900! – mówi pan Krystian. Dzisiaj patery z Silesii można już tylko dostać w sklepie z antykami, a na aukcjach internetowych osiągają wysokie ceny.
Żałuje, że nie udało mu się przekonać władz kościelnych do zaprojektowania kościoła z emalii w rybnickim Paruszowcu. – Kiedy powstawał kościół św. Sarkandra, przekonywałem jego budowniczego do emalii. Były ku temu sprzyjające warunki, w połowie rządziła partia, w połowie Solidarność. Niestety, myślenie władz kościelnych było wtedy mało perspektywiczne. Kościół i muzeum byłyby pięknymi pamiątkami po hucie – mówi pan Krystian.
Na projektowaniu w PRL-u nie dorobił się majątku. Odrobinę luksusu poczuł pod koniec lat 70., kiedy kupił sobie dużego fiata. I to właściwie tyle.
– Od 1970 roku nie dostałem przeszeregowania. Bo uznano, że zarabiam na emaliach... – opowiada. Nigdy nie był na zachodzie. – Tam zawsze wyjeżdżał partyjny działacz, przywoził całą masę prospektów i prosił mnie o napisanie sprawozdania z targów... – śmieje się pan Krystian.

Komentarze

Dodaj komentarz