Bartek Demczuk
Bartek Demczuk

W czwartek wróciliście z występów w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie. Jakie wrażenia?
Bardzo dobre! Graliśmy przy wypełnionych salach! Byliśmy przyjmowani entuzjastycznie. Może też trochę dlatego, że byliśmy za oceanem po raz pierwszy. W każdym razie mamy kolejne zaproszenia. Niektóre kabarety, po wizytach w Stanach, już nie dostały zaproszenia...

Co najbardziej podobało się Amerykanom?
Skecz z drogówką, w którym policjanci zatrzymują górala, Roberta Korólczyka. Robert gra Polaka, który 20 lat temu naprawiał dachy. Przy okazji „zmajstrował” coś więcej, syna Jana, który ma czarną skórę...

Przed wyjazdem mówiłeś, że niektórych numerów, tych ośmieszających prawicę, nie zagracie, bo Polonia jest jednak konserwatywna. Jak było?
Faktycznie, zrezygnowaliśmy z niektórych, a z części wyrzuciliśmy niektóre elementy. Okroiliśmy np. trochę skecz z ufoludkami, ale Robertowi i tak coś się wymsknęło. Nie wygwizdano nas za to. Co więcej, niektórzy pytali nas, dlaczego tak mało było polityki. Pewnie widzieli nasze skecze w telewizji albo w internecie.

A czy mieliście problemy z rekwizytami na lotnisku?
Musieliśmy się tłumaczyć z mikroportów. Zabraliśmy swoje, były w walizce, wnosiliśmy je jako bagaż podręczny do samolotu. Wyjaśnialiśmy, co to jest. Bo to mimo wszystko elektronika. A kabaret Ani Mru-Mru, który leciał z nami, miał problem z fujarkami. Z tymi, na których grał m.in. na Ryjku w Rybniku. Musieli demonstrować, do czego służą. Poza tym Banan [Mateusz Banaszkiewicz – przyp. red.] został przetrzepany przez służbę imigracyjną. Tak się zastanawialiśmy – może powinniśmy pomyśleć o wprowadzeniu wiz dla Amerykanów?

Podobno przyjmowano was bardzo gościnnie...
Tak, nie pozwalano nam płacić za kawę, za obiady. Myślę, że za oceanem wciąż pokutuje takie przekonanie, że biedni Polacy przyjeżdżają do bogatych rodaków przede wszystkim pracować. Ale to było bardzo miłe.

Komentarze

Dodaj komentarz