Ziemowit Pędziwiatr we własnej osobie! / Dominik Gajda
Ziemowit Pędziwiatr we własnej osobie! / Dominik Gajda
Moje imię i nazwisko to kapitał, chociaż w dzieciństwie było trochę kłopotliwe – mówi prezenter pogody pochodzący z Jastrzębia.
Elżbietę Sommer ochrzczono Chmurką, jej kolegę Czesława Nowickiego Wicherkiem. Ziemowit Pędziwiatr nie musi stosować takich zabiegów. Ma takie imię i nazwisko, że i tak wszyscy go pytają, kiedy przybrał ten pseudonim i jak naprawdę się nazywa! – Moje imię i nazwisko to kapitał, chociaż w dzieciństwie było trochę kłopotliwe – mówi prezenter pogody w TVP Info, który pochodzi z Jastrzębia.
Bo dzieci potrafią być okropne. I tak w szkole podstawowej Ziemowit (rocznik 1976) był Strusiem, a jego starszy brat Przemysław (rocznik 1973) Cyklonem. Obaj byli jeszcze czasem Strusińskimi i Pędziwiatrowiczami. Kiedy jednak Ziemowit trafił na casting na prezentera pogody, usłyszał: „Stary, masz takie nazwisko, że bierzemy cię!”. Telewizja publiczna poczekała nawet kilka miesięcy aż z anteny zniknie reklama kawy, w której występował Ziemowit. Kiedy jesteś twarzą TVP, nie możesz brać takich zleceń.
I w Warszawie, i w Jastrzębiu jego nazwisko wywołuje wielkie zainteresowanie. Ale w Pajęcznie w Łódzkiem, skąd pochodzi ojciec Ziemowita, takie nazwisko nie robi żadnego wrażenia. – Tam jest Pędziwiatrów jak mrówek. Przedstawiając się, trzeba mówić, od którego Pędziwiatra się pochodzi! Stoi na przykład 40 domów. W trzynastu mieszkają Pędziwiatrowie i nie są spokrewnieni! Jak do mojego ojca listy pisano, to adresowano je: Pędziwiatr Józef syn Rocha, a do sąsiada: Pędziwiatr Józef syn Leonarda – wspomina Eugeniusz Pędziwiatr, ojciec Ziemowita.
To pan Eugeniusz razem z żoną zdecydowali o takim, a nie innym imieniu dla młodszego syna. Ziemowit urodził się 30 stycznia. Imię pasowało więc do pory roku, chociaż nie oznacza zimy, tylko głowę rodu. W Telewizji Polskiej jest jeszcze tylko jeden Ziemowit, Świtalski. To operator, jeszcze się nie poznali.

Grał u Wołoszańskiego
Jego brat wybrał bardziej tradycyjną drogę zawodową. Jest geodetą, pracuje w kopalni Pniówek. O tym, że chce robić coś innego niż większość chłopaków w górniczym Jastrzębiu, Ziemowit przekonał się w pierwszej klasie liceum. Wychowawczyni Danuta Łozińska kiedy tylko mogła, zabierała jego klasę do Starego Teatru w Krakowie. – Kiedy po raz pierwszy usiadłem na widowni Starego, postanowiłem, że chcę to robić! Mimo że oglądaliśmy wtedy „Ślub” Gombrowicza, a to ciężka sztuka, trwała pięć godzin! – wspomina Ziemowit.
I po skończeniu liceum poszedł na egzamin do krakowskiej szkoły teatralnej. Przeszedł dwa etapy, poległ na trzecim. – Na egzaminie zaglądali mi w zęby, jak koniowi. A ja miałem bardzo krzywe zęby. To nie przeszkadzało w mówieniu, w normalnym funkcjonowaniu, ale okazało się barierą w szkole teatralnej. Po ezgaminie podszedł do mnie profesor Lubaszenko i powiedział coś w stylu: „Spokojnie, jak masz to robić, to będziesz to robił” – wspomina Ziemowit.
Nie zraził się do tego zawodu i dostał się do studium przy Gliwickim Teatrze Muzycznym. To szkoła przygotowująca kadry dla teatrów muzycznych w całej Polsce. Podobna działa w Gdyni, jest lepiej rozreklamowana. To był prawdziwy chrzest bojowy. Młodzi uczyli się tańca klasycznego, śpiewu, pantomimy, operowania słowem. Zadebiutował w teatrze w dniu swoich urodzin, było to w 1996 roku. Zagrał w musicalu „Zorba”. – Stałem na scenie i w ogóle się nie odzywałem. Byłem asystentem popa, który grał jedną z głównych ról – opowiada.
Potem wystąpił jeszcze m.in. w musicalu „Footloose”, opowiadającym o perypetiach młodych ludzi w małym, amerykańskim miasteczku, w którym radni wprowadzili zakaz tańczenia i słuchania muzyki rockowej. Musical można było zobaczyć m.in. w rybnickim teatrze. Zagrał jeszcze m.in. w „Nocy w Wenecji” i w„Chicago”. Udało mu się współpracować z Jackiem Chmielnikiem tuż przed jego śmiercią. Pan Jacek reżyserował w Gliwicach operę. Po premierze, w wakacje, umarł na swojej działce.
Gliwickiego studium Ziemowit nigdy nie ukończył, został wyrzucony pół roku przed dyplomem. Bo już wtedy zaczął pracować. I dyrektorka szkoły dała mu ultimatum: albo szkoła, albo praca. Zrezygnował z zajęć. To nie przeszkodziło mu grać. Trafił na przykład do ekipy Bogusława Wołoszańskiego, która realizowała popularne „Sensacje XX wieku”. Mogliśmy go też oglądać w serialu „Tajemnica twierdzy szyfrów”. To ekranizacja powieści Wołoszańskiego „Twierdza szyfrów”. Zagrał Wolfa, współpracownika Harry'ego Sauera (w tej roli Cezary Żak), oficera SS, szefa ochrony zamku Książ. – To był ciekawy, drugi plan. Zafarbowali mi włosy. Byłem przybocznym Żaka. Mało mówiłem, dużo strzelałem, mordowałem ludzi – opowiada Ziemowit Pędziwiatr.
Jeszcze w czasach gliwickich trafił też do radia, najpierw do knurowskiej rozgłośni Fan. Potem były m.in. Planeta i Radio Złote Przeboje. – Myślałem jednak o telewizji, nie wiedziałem jednak, jak ją ugryźć. Wtedy pojawił się ten casting. I tak zostałem pogodynkiem... – śmieje się Ziemowit Pędziwiatr.

Pozdrawia Jastrzębie
Chociaż zaraz po liceum uciekł z Jastrzębia, to dzisiaj, kiedy tylko jest okazja, to na antenie pozdrawia rodzinne miasto, ale też Wodzisław, w którym się urodził. Niektórzy już nawet trochę krzywo na to patrzą. – Ale Śląsk warto promować! Spójrzmy na takie Jastrzębie, jakie to zielone miasto. Lubię spędzać czas w Jarze Południowym, w którym panuje specyficzny mikroklimat. Latem zawsze jest tam chłodniej niż gdzie indziej. Albo w Parku Zdrojowym, w którym jest przepiękny, kwiatowy zegar – mówi.
Miejsca te porównuje z warszawskim Polem Mokotowskim, w pobliżu którego mieszka. Przyjeżdża do Jastrzębia kilka razy w roku, ostatnio był na święta. Rodzice wybiorą się z rewizytą dopiero w tym roku.

Komentarze

Dodaj komentarz