Stanisław Rduch pod tablicą pamiątkową na cmentarzu wojennym w Katyniu / reprodukcja: Dominik Gajda
Stanisław Rduch pod tablicą pamiątkową na cmentarzu wojennym w Katyniu / reprodukcja: Dominik Gajda

Kilkanaście dni temu Rduchowie znów zostali zaproszeni do Smoleńska. Odmówili. Nie czuli się na siłach.
Stanisław i Anna Rduchowie rok temu pojechali do Katynia specjalnym pociągiem. Na dworcu w Warszawie żegnali ich m.in. Andrzej Skąpski, prezes Federacji Rodzin Katyńskich, i Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. – Życzyli nam spokojnej drogi, prezes Skąpski mówił: „Spotykamy się jutro rano, zróbcie nam miejsce”. Pomachali nam jeszcze... Myśmy dojechali szczęśliwie po 16 godzinach, oni nigdy nie dotarli... – wspominają Rduchowie. Minął rok, ale wspomnienia wciąż są bardzo świeże i bolesne. – Kilkanaście dni temu odebraliśmy telefon z centrali Rodzin Katyńskich w Warszawie. Powiedziano, że możemy polecieć do Katynia za darmo. Odmówiliśmy. To za duże wzruszenia. Jestem po zawale... Może tam jeszcze wrócimy, ale na pewno nie samolotem – opowiada Stanisław Rduch.
– A może przekażemy pałeczkę naszym synom. Niech dowiedzą się, jak zginął ich dziadek – dodaje Anna Rduch. W Katyniu został zamordowany Franciszek Rduch, ojciec pana Stanisława. Był nauczycielem, pracował w Bełku, potem w Popielowie. – Byłem dzieckiem, jak w Rybniku zatrzymał się front, ale dobrze to pamiętam. W naszym domu wojska radzieckie urządziły sobie sztab. Jeden z żołnierzy zobaczył zdjęcie mojego ojca. Powiedział mamie i dziadkowi: „On już nie żyje, nasi go tu...”, wskazując palcem na tył głowy. Miałem wtedy dziewięć lat, niewiele wówczas rozumiałem... – wspomina Stanisław Rduch. Pierwszy raz pan Stanisław wybrał się do Katynia w 1989 roku, jeszcze ze swoją mamą, która dziś już nie żyje. Wtedy było zupełnie inaczej. Pociąg stał na bocznicy, Polacy byli obstawieni wojskiem. Mówili, że nie trzeba ich otaczać, żołnierze odpowiadali, że dbają o ich bezpieczeństwo.
– Matki były oburzone! Potraktowano nas tak, jakby Polak nie potrafił uszanować miejsca tragedii – opowiada pan Stanisław. Rok temu pojechał do Katynia po raz drugi, wraz z żoną. W Smoleńsku świeciło piękne słońce. – Pomyślałem sobie: przyjechaliśmy w tragiczne miejsce, a tu wita nas taka piękna pogoda... Cały peron był zarezerwowany dla Polaków. Zjedliśmy śniadanie. Patrzymy, z prawej strony pokazuje się mgła... Wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy do Katynia, to w sumie kilkanaście kilometrów. Pamiętałem tę dróżkę, dwadzieścia lat temu jechałem nią razem z mamą... Dotarliśmy na cmentarz i czekaliśmy na gości. Pierwsze informacje były takie, że coś się stało z samolotem, że gdzieś uderzył skrzydłem – opowiada Stanisław Rduch.
Kiedy okazało się, że doszło do katastrofy, której nikt nie przeżył, był zbiorowy płacz, popłoch. – Obecny na miejscu dowódca wojskowy mówił, że jak najszybciej musimy stamtąd wyjeżdżać – relacjonuje Stanisław Rduch. Zdążyli zrobić kilka zdjęć. Mają sfotografowaną czarną limuzynę bmw, którą miał przyjechać prezydent Kaczyński, wieńce, które w Katyniu mieli składać prezydenci Polski i Rosji... Na fotografiach widnieją daty 10 kwietnia 2010 roku. Jak teraz patrzą na to, co się stało? – Przede wszystkim jak na wielką tragedię całego narodu, do której doprowadził nieszczęśliwy splot okoliczności i zaniedbań. Nasza podróż była przygotowana perfekcyjnie, czego nie można niestety powiedzieć o tym tragicznym locie. Nie podoba nam się, że na tym dramacie różni ludzie rozgrywają swoje polityczne interesy... – mówią.
Rduchowie wezmą udział w uroczystościach z okazji pierwszej rocznicy tej tragedii, które odbędą się w Rybniku. W piątek znów byli w Bełku, na mszy, na której wspominano Franciszka Rducha.

 

Czytaj też:
Brakuje koleżanek i kolegów
Ostatnie kazania pastora
Podała rękę śląskiej mowie
Pamiętamy

Komentarze

Dodaj komentarz