20033007
20033007


Jeśli jednak ktoś oczekuje, że znaną w okolicy ze świetnej kuchni panią domu zastanie przy garnkach, czeka go niespodzianka. Od pewnego czasu atrybutem pani Elfrydy Tulec jest komputer. Pani Elfryda pisze wiersze.O czym? O wszystkim, co jest jej bliskie, jak krajobraz zza okna. Zimą kiście jemioły w ogołoconych koronach drzew na horyzoncie przeobrażają się dla niej w ptaki odpoczywające przed dalszą podróżą; wiosną kultywowane w rodzinie tradycje Wielkanocy skłaniają ją do włączenia komputera i utrwalenia ducha tych świąt. Każda pora roku to feeria barw i wrażeń, które pani Elfryda pragnie zatrzymać - dla siebie i dla potomnych. Przecież młodzi nie mają dziś czasu na to, by pójść na spacer między pola i łąki, by przejrzeć się w „kawałkach srebrnego lusterka”, które pewnie zresztą prozaicznie nazwaliby stawami. Gdzieżby tam im się chciało w kształtach chmur doszukiwać się figur dzikich zwierząt?„Niebo jest tłem, na którym umieszczaNajlepszy malarz przepiękne obrazy.Dzisiaj malował pędzące mustangi,Jutro to mogą być bure niedźwiedzie.”Tworzenie jednego opisu trwa czasem długo; autorka powraca do utworu wielokrotnie, żeby poprawić porównanie albo wygładzić składnię. Boryka się ze słowem, powtarzając sobie, że warto, bo przecież:„Bóg dał mi oczy, by nimi oglądać piękno,Lecz dał mi za ciężkie ręce, żeby je utrwalić.Szkoda - bo ten widok za kilka dni zniknie,Widok się zmieni - bo rzepak przekwitnie.”Kiedy jakieś dolegliwości nie pozwalają jej spać, wstaje w środku nocy, włącza komputer i ucieka od przykrej rzeczywistości w świat poezji i piękna przyrody. Nauczyła się tego w dzieciństwie. Nie dość, że przypadło ono na czas wojny, to pani Elfryda w wieku czterech lat straciła matkę. Nikt nie miał wtedy czasu cackać się z dziećmi. Trzeba było walczyć o przetrwanie. Nosić ojcu do pracy jedzenie, a później pracować razem z nim w brygadzie remontowo-budowlanej. I nie użalać się nad sobą. Natura stała się oazą dla wrażliwości pani Elfrydy. Bujna wyobraźnia wyczarowywała dla niej skarby z owoców jarzębiny i kropel rosy. „Szkoda, że dzisiaj nie mogę pójść do lasu” - skarży się w jednym z wierszy. Brakuje jej codziennego kontaktu z dziką przyrodą; z żalem wspomina okres dzieciństwa, kiedy to jeszcze „nogi chciały nosić”.„Szkoda, że dzisiaj tego nie zobaczę,Bo nogi po tych skarbach nie chcą chodzić,I nie będę Panią Ziemi i Królową Świata,I już nigdy nie będę taka bogata...”Pani Elfryda dobrodusznym śmiechem komentuje fakt, że w pojęciu niektórych dwa tomiki wierszy wydane w przeciągu pół roku przyniosły jej niezwykłe korzyści finansowe. Komputer i monitor dostała w prezencie, „z demobilu”. Tylko drukarkę dokupiła sama. Z nowoczesną elektroniką nigdy nic nie wiadomo - komputerowy chochlik „pożarł” już niejeden wiersz, którego w pierwotnej formie na pewno nie uda się nigdy odtworzyć. Pani Elfryda czuje się pewniej, kiedy jej strofy widnieją czarno na białym na papierze.To zawieszenie między nowoczesnością a historią dotyczy także tematyki jej utworów. Z większości przebija nostalgia za Śląskiem jej dzieciństwa, kiedy to „starka bojała bojki” i „rzykała do Ponbóczka”, prało się „na rompli”, zamiast ognisk rozpalano fojerki i chleba nie kupowano, a pieczono w „piekaroku”.„Niebo nie było błękitne, ale było jasne,Nie świecił na niebie księżyc, lecz jasny miesiączek.”Życie pod tamtym jasnym niebem było prostsze, ludzie pamiętali o Ponbóczku i byli uczciwsi: „wtedy dźwiyrze w chałpach były cały dziyń otwarte, tera są wielki psy, dzwonki i wizjery, a kradnom, bo niestety som złodzieje.”Pani Elfryda pamięta przeszłość we wszystkich jej codziennych detalach. Obrazy ludzi i miejsc sprzed dziesiątek lat kipią życiem. Rodzice, krewni czy sąsiedzi wydają się schodzić z kart dwóch tomików i stają przed oczami czytelnika jak żywe. Ostatni tabor cygański, który przeszedł przez Lyski w 1967 roku, poetka wspomina tak:„I nie było żadnej wesołej muzyki ani śpiewania.Stare Cyganki smutne, a dzieci - za mało radosne.Stary Cygan - siwiuteńki, zgorzkniały i smutny.Żadnych młodych i radosnych Cyganów nie było.Zawróciłam, nie chcąc Cyganom przeszkadzać,Dzieci do kubeczków nie nazbierały poziomek.One widziały pierwszy raz taki cygański tabor,A ja? Ja wtedy widziałam tabor po raz ostatni.”O tym, czego autorka nie mogła widzieć sama, dowiedziała się od swojej Starki. Drugi tomik, pt. „Ptakiem bym być chciała”, to poetycka kronika gminy Lyski; lyseckich dzielnic, a także rodzinnej wsi pani Elfrydy, Nowej Wsi, i pobliskiego Dzimierza, do którego jako dziecko nosiła ojcu w dzbanku posiłki, kiedy odbudowywał z wojennych zniszczeń tamtejszy dwór. Niewiarygodnie plastyczna pamięć pozwala poetce na odmalowanie ówczesnych krajobrazów tak szczegółowo, że czytelnik nieraz ma poczucie, że mógłby wykorzystać tomik jako przewodnik turystyczny po nieistniejącej już krainie. Pani Elfryda opisała w nim domy poszczególnych rodzin, obejścia tych domów, drogi i ścieżki, które do nich wiodły. Na czas lektury codzienność jej dzieciństwa staje dla nas otworem i rozumiemy nagle wszystkie jego uciążliwości i drobne radości.„(...) już ciotka Gryjta by mi nie przyniosła maślankiZ utopioną kulką masła w dzbanku, dla moich dzieci.Nie ma już jej i nikt jej teraz po „ksząkaniu” nie rozpozna.Już dziś na schodach u ciotki Heleny nie siedzą razemciotka Olga i ciotka Helena, z całą resztą swej rodziny.Nie zobaczę już, jak obie razem wracają z naszego lasu,Z ociepką patyków na plecach, albo z koszem włosiony- To trawa, przynosiły ją, siekały i latem karmiły gęsi.”Razem z autorką przebiegamy ścieżki jej dzieciństwa, zatrzymujemy się przy wiekowej lipie, która była niemym świadkiem zmian zachodzących w Nowej Wsi, słyszymy gwar dochodzący z wybudowanego w czynie społecznym boiska, odpoczywamy na grobli Żelazowca, gdzie autorka jako dziecko pasała krowę Gwiazdulę. Drogą z Nowej Wsi autorka prowadzi nas do Lysek. Oglądamy dawny dwór i uczymy się słów, których już nikt nie używa, bo nie ma już „sypania” ani „pańszczorek”. Nabieramy szacunku dla gospodarności dziedzica, do którego należał dwór. Razem z autorką zastanawiamy się, czy stojący naprzeciw kościoła „klasztor” wybudowano, by odkupić od diabła grzeszną duszę niegdysiejszego właściciela Lysek, Połednika. Zwiedzamy Kamionki, Podlesie i Wygony, a potem wracamy do budynku szkoły w Lyskach, żeby powspominać nauczycieli i kucharkę, która z paczek UNRY gotowała dzieciom gęste sojowe zupy.W niektórych wierszach sentyment do dawnego Śląska miesza się z goryczą. Splendor górniczego trudu, obecny niegdyś w barbórkowych uroczystościach, to dla najmłodszego pokolenia rodziny Tulec już tylko zamierzchła przeszłość. Galowy górniczy mundur męża pani Elfrydy leży w szafie, i tylko czasem pan Albin pokaże wnukowi swoją szpadę. Teraźniejszość to likwidacja kolejnych kopalni, zataczające coraz szersze kręgi bezrobocie i zniechęcenie. Pani Elfryda pisze również o tym, choć temat to niezbyt poetycki. Kiedy wydaje jej się, że dość już kart zapełniła smutnymi refleksjami nad przemijaniem i problemami współczesnego świata, dla równowagi poświęca się na jakiś czas innym artystycznym projektom - maluje na szkle albo „krosi jajka”. Wpierw barwi je w farbie z łusek cebuli, a potem nożykiem do tapet wyskrobuje na brązowej powierzchni misterne wzory. Przed ostatnią Wielkanocą „wyszkrobała” blisko sto jajek. Rozdała je krewnym i znajomym. Ktoś zabrał kilkanaście okazów do Niemiec, ktoś inny do Anglii. „Ponoć zrobiły tam furorę” - uśmiecha się skromnie pani Elfryda i wstaje z fotela, żeby pomóc mężowi przygotować się do wyjścia na popołudniową mszę. Życie nie kończy się przecież na komputerze, tomikach wierszy i spotkaniach autorskich...

Komentarze

Dodaj komentarz