Służba nie drużba


Starszy pan, urodzony 29 września 1914 roku, niezbyt chętnie przywołuje wspomnienia sprzed 65 lat, bo te są dla niego bolesne. Przez wiele lat poniewierki po świecie przeżył tyle, że historią swojego życia poobdzielać mógłby kilka osób. Dla niego wojna zaczęła się od inwazji na Zaolzie, potem wpisała się w kampanię wrześniową, front francuski, bitwę o Stalingrad i Kołobrzeg, aż po zdobycie Berlina. Swój szlak wojenny pan Wiktor przeszedł w mundurach aż trzech armii i w każdej dosłużył się stopnia podoficera.O dębieńszczanina przedwrześniowa Armia Polska upomniała się, gdy skończył 24 lata. Po otrzymaniu karty poborowego został wcielony do 75. Pułku Piechoty stacjonującego w Chorzowie. Tam przydzielono go do jednego z dwóch działonów artylerii. Na wspomnienie uzbrojenia, jakim dysponował chorzowski pułk, na twarzy pana Nowaka pojawia się uśmiech: – Cała nasza artyleria to były dwa ciężkie działa kaliber 75, pozostałość jeszcze po wojskach rosyjskich z 1905 roku. W sumie przy obsłudze tych kolubryn było nas ośmiu, po czterech na każde działo – celowniczy, zamkowy, ładowniczy i amunicyjny. Kiedy trzeba było się przemieszczać, każde z nich ciągnęły trzy konie, którymi opiekowało się trzech ludzi. Reszta uzbrojenia też była taka, że pożal się Boże! Nie lepiej od uzbrojenia wyglądało szkolenie polegające głównie na marszach. W soboty, niedziele w jednostce nie było ani jednego oficera. Wyjeżdżali w góry, a my zostawaliśmy sami. Co ciekawe, tu, na Śląsku, w wojsku było kilku Ślązaków, przeważali żołnierze z Wołynia, Lwowa, Kowla.W chorzowskiej jednostce w 1938 roku stacjonowało ponad 2 tys. żołnierzy. Od sierpnia w koszarach dało się odczuwać narastający niepokój. Żołnierze wiedzieli, że ważą się losy czeskiego Zaolzia. Czekano już tylko na sygnał inwazji.Sygnał wymarszu przyszedł rano, na miesiąc przed wkroczeniem wojsk polskich do Czech. Wiktor Nowak wraz z pułkiem stacjonował wtedy w Kończycach Małych. – Szliśmy przez Chałupki, Karwinę, Frysztat aż do Bogumina. Stacjonowaliśmy w Nowym Boguminie. Czesi nie kryli wściekłości z powodu naszej obecności. Dochodziło do starć. Sytuacja była napięta, a zaogniła się, kiedy w Boguminie zastrzelony został nasz major. Jedyna ofiara z naszej strony. Tam, gdzie mieszkała większość ludności pochodzenia polskiego, były kwiaty, łzy, uśmiech i dobre słowo, ale przemarsz czeskimi ulicami, gdzie płaczące kobiety i dzieci ustępowały nam z drogi i odwracały się do nas plecami, był przykry. Kiedy czescy oficerowie, którzy po podpisaniu kapitulacji zobaczyli nasze uzbrojenie, łapali się za głowy, mówiąc, że gdyby wiedzieli, jakie ono jest, w życiu by się nie poddali.I tak z dwoma starymi armatami, bez jednego wystrzału, Wiktor Nowak wraz z polskim wojskiem zajął Zaolzie. Jak wspomina, dla własnego bezpieczeństwa po czeskich ulicach poruszali się czwórkami, a i tak zdarzały się przypadki strzelania do polskich żołnierzy. Po miesiącu okupacji szeregowy Nowak powrócił do chorzowskich koszar. Jednak nie był to triumfalny powrót, coraz głośniej mówiło się bowiem o zbliżającej się wielkimi krokami wojnie. Wiosną 1939 roku przyszedł rozkaz zakazujący opuszczać koszary. – Praktycznie od świąt wielkanocnych spaliśmy już na okrągło w mundurach i pełnym rynsztunku. Choć wszystko wskazywało, że wojna i tak wybuchnie, to jednak po cichu każdy z nas liczył, że może nie dojdzie do najgorszego – wzdycha Nowak.– Od wiosny, co dwa tygodnie, aż do września ściągano do koszar rezerwistów. Przechodzili szkolenie i wysyłano ich na punkty poza jednostkę. Na dzień przed wybuchem wojny w koszarach wojska już nie było. Zostaliśmy tylko my, artylerzyści, by ostrzeliwać wroga z terenu koszar.Noc poprzedzającą 1 września rozświetliły czerwone rakiety, a w ciszę wdarły się strzały z cekaemów. Rano przyszedł rozkaz wymarszu w stronę Bytkowa. – Tam wystrzeliliśmy pierwszy raz, tam też do niewoli wzięci zostali pierwsi jeńcy. Weszli do Katowic, a stamtąd ruszyli w stronę Mikołowa. W Wyrach, gdzie spotkali się z żorskim plutonem artylerii i żołnierzami Pułku Artylerii z Będzina, Wiktor Nowak stoczył swoją pierwszą bitwę w II wojnie światowej. Kiedy Niemcy odpowiedzieli ogniem, padł kolejny rozkaz wycofania się do Tychów, a stamtąd w kierunku Krakowa. – Od samego Chorzowa cały czas przychodziły rozkazy wycofywania się.Rozkaz to rozkaz. Razem z wojskiem wycofywała się ludność cywilna. Ciągnące za nim tłumy tamowały ruch na drogach i kiedy samoloty niemieckie bombardowały kolumnę, wiele wśród ofiar stanowili cywile. – Ludzie byli tak zdezorientowani, że nie wiedzieli, co z sobą zrobić. W miastach i na wsiach nie było już żadnej władzy, nawet „granatowa” policja gdzieś się zapodziała. Zostało im tylko wojsko.Kiedy dotarli do Wisły, musieli forsować rzekę wpław. W wodzie działy się straszne sceny – topiły się furmanki, konie i ludzie. Już za Wisłą okazało się, że z wojskiem nie ma żadnego dowództwa. Niedobitki ruszyły więc na wschód. Minąwszy spalony Biłgoraj, żołnierze przeszli Tomaszów Lubelski i zatrzymali się w Zamościu. Tam zastał ich rozkaz o zakończeniu wojny. – Źle to zostało odebrane. Rydz-Śmigły obiecywał, że nie odda nawet guzika, a przyszło nam uciekać ze spuszczonymi głowami – mówi z żalem. Kryjąc się po lasach, razem z trzema innymi Ślązakami ruszył do Stalowej Woli. Tu został zatrzymany i jako jeńca wojennego wraz z innymi odtransportowano go pociągiem do Niemiec. Trafił do Zorau za Gerlitz. Tam czekały namioty, praca w polu i zupa z buraków.W grudniu 1939 roku Wiktor Nowak został zwolniony do domu. Dostał cywilne ubranie i bilet na pociąg. W lutym 1942 roku o młodego Ślązaka upomniał się Wehrmacht. Na komisji wojskowej usłyszał, że teraz podlega pod kodeks wojenno-wojskowy. Odmowa służby wiązała się z karą śmierci i wywózką rodziny do Oświęcimia. Razem z nim z samego Dębieńska do niemieckiego wojska trafiło prawie 50 młodych ludzi. Skierowano go do niemieckiej artylerii Bear Dywision do Francji. – Gdyby nie to, że co dwa tygodnie przerzucano nas w inne miejsce, już wtedy bym uciekł.Na dłużej zatrzymali się nad kanałem La Manche w okolicach Szerlburga. Stamtąd jednostkę wysłano do Rosji. – Najciężej było pod Stalingradem. Ostra zima, mróz i masa śniegu. Dodatkowo bardzo kiepsko z jedzeniem.Ale najgorsze było jeszcze przed nim. Wojsko zaczęło posuwać się w kierunku Kaukazu. Po ciężkich walkach nad rzeką Terek zatrzymali się pod górskim masywem Elbrusu.W 1943 roku feldfebel Nowak wykorzystał moment i zwiał do Rosjan. Trafił do niewoli. W niemieckim mundurze, w stopniu wyższym niż szeregowiec, przez trzy dni był przesłuchiwany z przystawionym do głowy pistoletem. Przesłuchujący go nie pociągnął jednak za spust, gdyż do niewoli trafiło czterech oficerów niemieckich. Razem z nimi został odtransportowany do dowództwa. I znowu trafił do obozu. – W porównaniu z tym niemiecki obóz jeniecki to było sanatorium. Mieszkaliśmy w czymś w rodzaju baraku. Po obydwu stronach korytarza izby. W jednej było nas 60. Największą zmorą nie były wszy, które nas zjadały, ale czerwonka. Ta zebrała największe żniwa. Chorzy leżeli na ziemi, jeden obok drugiego. Ludzie padali jak muchy. Byli i tacy, którzy błagali o zastrzyk śmierci. Ja uparłem się żyć za wszelką cenę – przywołane wspomnienie łamie mu głos.Kiedy wyleczył się i stanął na nogi, dogadał się z polskimi jeńcami, wśród których zaczęło być głośno o nowym polskim wojsku formowanym nad Oką. Wiktor Nowak zgłosił się do niego. Wkrótce potem wsadzono go w pociąg i razem z innymi po kilku dniach jazdy trafił nad Okę.– Dostaliśmy siekiery, piły, łopaty i sami musieliśmy budować sobie ziemianki – wspomina początki w polskim wojsku. Został żołnierzem 12. Pułku Piechoty IV Dywizji Kilińskiego. Ponownie przydzielono go do artylerii. Znad Oki rozpoczął długi marsz do domu. Wraz z I Armią Wojska Polskiego forsował Bug, zdobywał Chełm Lubelski, Lublin i Krasnystaw. Nigdy nie zapomni walk o Kołobrzeg oraz forsowania Odry.– W Kołobrzegu Niemcy walili w nas z ogromnych dział okrętowych. A jeszcze dodatkowo my, Polacy, w walkach o Wał Pomorski dostaliśmy od Ruskich najcięższy odcinek – wspomina. To właśnie tam, pod Kołobrzegiem, została większość jego kolegów, którym nie było dane wrócić do domów.– Niemcy wzięli do niewoli cały polski pluton, 32 żołnierzy. Zagonili ich do stodoły, powiązali drutem kolczastym, oblali benzyną i podpalili. Spalili 32 żołnierzy żywcem! Tego się nie da zapomnieć – płacze mężczyzna.Wiktor Nowak miał szczęście w nieszczęściu. 5 maja 1945 roku w czasie ulicznych walk podczas zdobywania Berlina załoga jego działa starła się z niemieckim tygrysem. W tym starciu lepszy okazał się tygrys. Zginęła cała obsługa działa, z wyjątkiem pana Wiktora, który ciężko ranny trafił do szpitala polowego w Bizental, gdzie przeleżał cztery miesiące. Kiedy się wykaraskał z ran, pomagał przy składaniu i przetransportowywaniu szpitala do kraju. Razem ze szpitalem w 1945 roku osiadł w Rokitnicy. Niestety, na powrót do rodzinnego miasta musiał jeszcze poczekać. Najpierw trafił do żandarmerii polowej i stamtąd już jako cywil – w 1946 roku – do Dębieńska.– Po latach poniewierki nareszcie mogłem zapukać do własnych drzwi. Wspaniałe uczucie.Nadal mieszka z rodziną w Dębieńsku. W jednej z szuflad trzyma liczne odznaczenia, jakimi go uhonorowano. Jest tam medal za wojnę obronną, za Warszawę, za Kołobrzeg, za Wał Pomorski, za forsowanie Odry i Nysy, za zdobycie Berlina, Krzyż Grunwaldzki, Medal Zwycięstwa i Wolności, dwa Krzyże Walecznych na Polu Chwały, Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Oficerski i Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Komentarze

Dodaj komentarz