Wojciech Bronowski prowadzi imprezę w Bombaju / Archiwum
Wojciech Bronowski prowadzi imprezę w Bombaju / Archiwum

Bombaj był jedynym miejscem w mieście, gdzie do jednej szklanki herbaty można było zamówić pięć łyżeczek i kelnerka się nie oburzała – opowiada Wacław Niezgodziński, rybniczanin, który przez całe dzieciństwo i młodość mieszkał naprzeciw tego legendarnego klubu. Urodził się i mieszkał w budynku przy ulicy Młyńskiej 3 w Rybniku. – Obserwowałem ten klub od czasów, kiedy mnie to jeszcze nie zajmowało, bo byłem dzieckiem. Potem zaczął mnie ogromnie interesować, bywałem w nim, ale niestety już niedługo, ponieważ się zawalił – wspomina pan Wacław. Kiedy doszło do tej katastrofy, Wacław Niezgodziński, miał 18 lat.

– Jestem z rocznika 1952, a Bombaj definitywnie zakończył działalność w 1970 roku. Pamiętam to doskonale. Zaczęło się od remontu. Klatki schodowe były drewniane, stropy też. Odkryto duże powierzchnie, otwarto dużą przestrzeń, co było widać, jak się patrzyło przez otwory okienne. W pewnym momencie jedna ze ścian, pewnie ta najbardziej nadwerężona, runęła, pociągając za sobą kolejne. Pozostała nietknięta ściana czołowa od ulicy, z pięknym rzeźbieniami. Do naszego mieszkania przyszli milicjanci, prosząc, żebyśmy natychmiast przenieśli się na tyły budynku. Nie było wiadomo, na którą stronę przewróci się ściana. Dopiero następnego dnia ściągnięto ją na to rumowisko linami i maszynami. Nasz dom ocalał. Ale to był koniec budynku i klubu Bombaj, który już nigdy nie odrodził się w innym miejscu. Mam wrażenie, że całe towarzystwo zostało trochę bezdomne... – opowiada Wacław Niezgodziński.

Bombaj pamięta dobrze z czasów szkoły średniej. – To nie było proste. W latach 60. młodzież szkolna nie mogła bywać w lokalach. Było to zresztą albo zabronione, albo źle widziane, a w skrajnych przypadkach nawet ścigane przez klasowe trójki, składające się z rodziców i nauczyciela – opowiada Wacław Niezgodziński. Dla niego lokal ten był czymś na pograniczu czegoś dozwolonego i zakazanego. Przesiadywał tam na okrągło, ryzykując sporo. Ale jak mówi, tam po prostu trzeba było być, bo to był jedyny taki klub nie tylko w Rybniku, ale i w całej okolicy. Można było posiedzieć przy dobrej muzyce, pobawić na na tzw. fajfach, podczas których do tańca przygrywały zespoły. Ci muzycy grali, bo to kochali, niekoniecznie patrząc na pieniądze.

– Często właśnie w Bombaju stawiali pierwsze kroki. Doskonale pamiętam Czesia Gawlika i spółkę. Ale występowali też znani już wówczas muzycy, m.in. Włodzimierz Nahorny czy Zbigniew Namysłowski. Nasi jazzmani byli na tyle dobrzy, że ci znani już w Polsce muzycy podłączali się i grali razem z nimi. Wstęp do klubu był oczywiście bezpłatny – opowiada Wacław Niezgodziński. Bywalcy Bombaju doskonale się znali. – Rybnik był wtedy niewielkim miastem, a tam spotykali się przede wszystkim ludzie ze Śródmieścia. Inna sprawa, że to raczej nie był klub dla kogoś, kto mieszkał na Paruszowcu czy na Piaskach. Moja żona na przykład, która pochodzi właśnie z tych rejonów Rybnika, o Bombaju niewiele wie – mówi po latach pan Wacław.

Rybniczanie z centrum mogli odwiedzać jeszcze jeden lokal, Kaprys. – Bywalcy tych miejsc niekoniecznie musieli się lubić. W Kaprysie zawsze pełno było dymu... – wspomina Niezgodziński. Dodaje, że kiedy wyszło się na rynek, to stojąc pod dzisiejszym hotelem, wiedziało się, kto jest na mieście, kogo jeszcze brakuje, kto z kim chodzi, kto z kim zerwał – dodaje. W Bombaju byli sami swoi. Jeśli pojawił się ktoś nowy, to wszyscy od razu o tym wiedzieli. – Rzadko zdarzało się, by ktoś sobie coś wyjaśniał na miejscu. Jeśli już, to w rejonie przejścia na targowisko. Ale to były bardzo rzadkie przypadki, bo tam się raczej wszyscy lubili – uważa pan Wacław.

W piątek, 22 marca, w Klubie Energetyka Fundacji Elektrowni Rybnik odbędzie się "Noc w Bombaju", przypominająca tamto miejsce i tamtych ludzi.

 

5 osób mogło posiedzieć w Bombaju przy jednej szklance herbaty, a kelnerka wcale się nie oburzała, każdej dając łyżeczkę

 

Komentarze

Dodaj komentarz