20035207
20035207


Samoloty pociągały go od najmłodszych lat. Jak większość wytrawnych modelarzy zaczynał od kartonowych modeli zamieszczanych w kolejnych wydaniach „Małego Modelarza”. Jak to się jednak stało, że w ogóle złapał się za budowanie modeli, nie pamięta. Nigdy nie chodził do żadnej modelarni, jest samoukiem. Kartonowych miniatur zbudował blisko 100. Wkroczył w dorosłe życie, założył rodzinę, ale w wolnych chwilach wciąż budował kartonowe aeroplany, które lądowały na meblach. Czternaście lat temu żona ?????????? w końcu się zbuntowała. Powiedziała, że nie chce żyć w mieszkaniu, które jest jak choinka przystrojona papierowymi ozdobami. Pan Piotr podjął męską decyzję. Część samolotów rozdał dzieciom z sąsiedztwa, reszta wylądowała w piecu. Ale do modelarstwa serca nie stracił. Rozpoczął nowy rozdział: karton zamienił na drzewo, samoloty na statki, głównie żaglowce. Przez blisko rok budował słynną angielską „Victorię”. Dokładna replika żaglowca miała imponujące rozmiary – 120 cm długości. Podarował ją swojej szwagierce, której bardzo przypadła do gustu. Przyjechała po nią żukiem, bo do żadnego mniejszego samochodu model nie chciał się zmieścić. Dla swojego wuja zbudował z kolei model „Santa Marii” z historycznej wyprawy Krzysztofa Kolumba. Szkutnicze modele prezentowały się bardzo okazale, ale miały jedną wadę. Gdy były gotowe, można było na nie już tylko patrzeć, a to dla pana Piotra zdecydowanie za mało.Od 1991 roku Piotr Kaplan buduje latające modele samolotów. Na początek modelarz z Leszczyn zbudował zdalnie sterowany model szybowca. Miał jeden feler – praktycznie nie latał. Szybko wziął się więc do pracy nad drugim, tym razem zbudował replikę realnie istniejącego samolotu – „Prząśniczki”, zbudowanej w zwykłym mieszkaniu przez konstruktora hobbystę z Łodzi; latała jak się patrzy.Przy kolejnym modelu dał upust swej pasji konstruktorskiej. Zbudował dużego, do niczego niepodobnego dwupłatowca własnej konstrukcji. Otworzył w ten sposób nowy rozdział swej modelarskiej kariery. Skala 1:4, modelarska klasa gigant. Taki model ze skrzydłami mającymi grubo ponad dwa metry rozpiętości to już kawałek samolotu. Robi wrażenie nawet na tych, którzy o modelarstwie nie mają zielonego pojęcia, zwłaszcza gdy odrywa się od ziemi i wznosi w górę. Zamiast drogiego fachowego modelarskiego silnika zainstalował w nim zdobyty za grosze silnik z kosiarki do trawy, zmienił w nim niewiele, odpiłował wszystko, co było zbędne. Eksperyment się udał – silnik pociągnął samolot i porwał w górę. Te silniki z odzysku mają jeszcze jedną zaletę – spalają zwykłą benzynę bezołowiową, podczas gdy przy modelarskich trzeba tankować prawie sześciokrotnie droższy metanol. W samolotach z epoki pionierów śmigła miały bardzo duży promień, dlatego stosując silniki z demobilu, musi montować tzw. reduktory – przekładnię, która zmniejsza obroty, zwiększając zarazem moc śmigła. Ten samolot własnej konstrukcji był pierwszym modelem, który nie mieścił mu się w samochodzie. Uporał się z tym problemem, montując na dachu samochodu specjalną stójkę, do której mocował kolejne samoloty. Od tej pory jadąc na lotnisko czy zawody, zaczął wzbudzać dość powszechne zainteresowanie przechodniów.Modelarze i inni majsterkowicze nie znoszą bezczynności, stosunkowo szybko rozpoczął więc pracę nad kolejnym myśliwcem z I wojny światowej. Wybór padł na niemieckiego dwupłatowca Albatrosa, który po zakończeniu wojny znalazł się również na wyposażeniu polskich sił powietrznych. W jego wydaniu skrzydła miały 2,5 m rozpiętości. Silnik o pojemności 50 ccm pochodził tym razem ze zezłomowanej piły łańcuchowej; spisywał się bardzo dobrze. Niestety nie cieszył się nim zbyt długo. Latał jak zwykle nad lotniskiem w Gotartowicach i spokojnie wykonywał kolejne manewry. Nagle poczuł, że stracił panowanie nad samolotem. Ruszanie dźwigniami „radia” nie przynosiło żadnego efektu. Samolot jakby nigdy nic poleciał w stronę Żor i więcej już go nie zobaczył. Nie słyszał też na szczęście o żadnej „katastrofie lotniczej”, a taką trudno było przecież wykluczyć. Jego modele to już nie tylko pięć patyczków na krzyż i szary papier. Między innymi dlatego wykupuje co roku sportową licencję wraz z ubezpieczeniem. – Prawdopodobnie siadły baterie, bez których sterowanie modelem jest niemożliwe. Dziś mam już specjalny miernik i przed każdym startem sprawdzam „akumulator”, by być pewnym, że wystarczy prądu na kolejny lot – opowiada Piotr Kaplan. Od tamtej pory w kabinach swoich samolotów umieszcza karteczkę z apelem do ewentualnego znalazcy o zwrot samolotu; podaje adres i telefon. Jego znajomy tak właśnie odzyskał swój model; ktoś zadzwonił i podając adres, powiedział, że może go sobie odebrać.Bywając na lotnisku, nieraz przyglądał się akrobacjom wykonywanym przez pilotów aeroklubu na czeskim Zlinie 50. A może by tak zostać „akrobatą”...? – pomyślał. Zbudowany przez niego model Zlina był wręcz idealny, miał nawet pilota i kokpit z zegarami. Ze skrzydłami o rozpiętości 2,60 m i silnikiem o pojemności 80 cm sześc. ciął powietrze z prędkością blisko 100 km/godz., kręcił beczki i korkociągi – prawdziwa frajda. Żywota dokonał na polach, dwa kilometry od domu pana Piotra. – To był kolejny lot, prawdopodobnie zapłon silnika spowodował zakłócenia w łączności radiowej, panowanie nad nim straciłem tylko na chwilę, ale ten jeden zły ruch lotki wystarczył. Takie akrobacyjne samoloty są bardzo wrażliwe, nie to, co dwupłatowce. Z wysokości 100 m pikował w dół, silnik wbił się pół metra w ziemię, nie było co zbierać – relacjonuje. Resztki samolotu przyniósł na podwórko, polał benzyną i podpalił. Odechciało mu się wszystkiego, przez dwa lata nic nie składał, chciał nawet sprzedać narzędzia i radio, ale koledzy z lotniska odradzili mu tę „wyprzedaż majątku”, twierdząc, że do modelarstwa jeszcze wróci.Kwarantanna trwała dwa lata. Pierwszym modelem, który zbudował po tej przerwie, był półtorametrowy akrobacyjny dwupłatowiec. Motywację do pracy pan Piotr odzyskał, ale pech go nadal nie opuszczał. Model z pełnym bakiem odleciał w stronę Gliwic. Tym razem wszczął poszukiwania. Odwiedził szkoły w Czuchowie, Krywałdzie i Knurowie; ogłoszenia o zaginionym modelu nic nie dały. O kolejnym kryzysie nie było już jednak mowy, machnął ręką i zabrał się za kolejny model. We wrześniu 2002 roku rozpoczął budowę następnego dwupłatowca. Ze swojej modelarskiej biblii – książki Tomasza Goworka „Samoloty myśliwskie I wojny światowej” – wybrał tym razem angielskiego Sopwitha. Zbudował go na podstawie książki i kilku dodatkowych materiałów. W sytuacji gdy mało jest opracowanych planów konstrukcyjnych, trzeba sobie radzić samemu. Opierając się na własnych obliczeniach, rozrysowuje plany skrzydeł i kadłuba na rolkach przecenionych tapet. – Są wystarczająco długie i dobrze się na nich rysuje, a kosztują grosze. To największa frajda samemu zaprojektować model, zbudować go od A do Z i wreszcie oblatać – wyjaśnia, rozwijając rolkę z planami kadłuba niemieckiego Fokkera. W styczniu sopwith był już oblatany. Szczególnego uroku dodaje mu tłumik z motoroweru słynnej marki Komar i pilot... ze styropianu. Jakiś czas temu względnie oryginalne podwozie musiał wymienić na kółka z dziecięcego wózka. Powód był prozaiczny: samolot złapał gumę, a wulkanizacja specyficznego ogumienia okazała się niemożliwa.Na zawodach dla modelarzy był dwa razy w życiu, m.in. w Rudnikach koło Częstochowy. W klasie gigant zajął ósme miejsce. Jurorzy oceniają tam każdy detal, a on, szukając oszczędności, kadłuby i skrzydła swoich samolotów okleja nie malowanym płótnem, ale znacznie tańszą podszewką. W hurtowniach jest duży wybór kolorów. Ostatnio w jednej z nich kupił już 12 m czerwonej podszewki na słynnego czerwonego trójpłatowca – fokkera DR I, którym latał niemiecki as przestworzy Manfred von Richthofen, nazywany od charakterystycznych barw samolotu „czerwonym baronem”. Ale to pieśń przyszłości. Obecnie modelarz z Leszczyn buduje z balsy, sosny i sklejki duży model niemieckiego szybowca SG 38. To niemiecka konstrukcja z lat międzywojennych, na której piloci Rzeszy uczyli się sztuki pilotażu. Sterowany radiem model szybowca będzie wyciągać w górę stojący teraz w garażu sopwith. Po zwolnieniu przy użyciu radia zaczepu 20-metrowej liny rozpocznie samodzielny lot. Piotr Kaplan zapewnia, że przy dobrych wiatrach będzie on mógł trwać nawet godzinę.– Pierwsze próby zaplanowałem na wiosnę. To będzie prawdziwy eksperyment. Potrzebuję wspólnika, który w czasie „holowania” mógłby pilotować szybowiec. Po zwolnieniu linki wyląduję samolotem i przejmę radio szybowca – objaśnia.Pilotażu uczył się od Sylwestra Głowackiego, byłego szefa modelarni w Żorach. Wystarczyły mu trzy lekcje. Zgodnie z zasadami – jak prawdziwi piloci – startuje i ląduje zawsze pod wiatr. Z instruktorami z Aeroklubu ustalił bezpieczne dla obu stron zasady „współpracy”.W soboty może spędzić na lotnisku z innymi modelarzami cały dzień. Jak mówi, tam ładuje akumulatory. Żonę Grażynę zabrał ze sobą ledwie kilka razy. Dwukrotnie w jej obecności doszło do modelarskich katastrof i małżonek zorientował się, że szczęścia modelarzom to jego połowica raczej nie przynosi. Od poniedziałku do piątku – praca, sobota – samoloty, niedziela – rodzina. Tak w dużym uproszczeniu wygląda tygodniowy plan zajęć pana Piotra. Jest też nocnym markiem i przy tej swojej „dłubaninie” siedzi czasem do świtu. Sam żartuje, że zbuduje kiedyś model w skali 1:1, wsiądzie i poleci...

Komentarze

Dodaj komentarz