20041208
20041208


Znana do tej pory głównie z tzw. fotografii kreatywnej autorka zmieniła się tym razem w fotoreportera i zapuściła z aparatem do Ośrodka Pomocy Społecznej w Orzeszu. Na dziesiątkach czarno-białych zdjęć utrwaliła życie pensjonariuszy, ludzi pokrzywdzonych przez los, którzy, jak się okazuje, potrafią być pogodni i cieszyć się tym, co ich spotyka. Trudno to dojrzeć osobom, które wpadają tam na chwilę, ale Maria Śliwa przez dwa miesiące bywała w ośrodku prawie codziennie. Poznała sekrety i ułomności mieszkańców, z niektórymi się zaprzyjaźniła. Wykonała blisko tysiąc fotografii. Najlepsze z nich wraz z własnymi, czasem przewrotnymi komentarzami prezentuje na wystawie.Fotografią Maria Śliwa zajęła się nieomal przez przypadek. Przed maturą postanowiła dostać się na studia z handlu zagranicznego w Budapeszcie. Gdy okazało się, że na całą Polskę przypadają tylko trzy miejsca, zrezygnowała. Szukając szkoły pomaturalnej, w której mogłaby się uchować przez rok, znalazła Studium Fotograficzne w Katowicach Piotrowicach. Nigdy wcześniej nie zrobiła nawet jednego zdjęcia, ale decyzję podjęła szybko. Nikt nie wymagał od niej na szczęście żadnych fotografii; wystarczyło zdać egzamin z chemii i fizyki.Szkoła nie uczyła sztuki, tylko rzemiosła. Jako względnie dobrze wykształcony rzemieślnik znalazła pracę w Wojewódzkim Ośrodku Badania i Dokumentacji Zabytków. Uwieczniała na kliszy m.in. familoki z katowickich dzielnic. Kolejny etap jej zawodowej kariery był związany z kopalnią Dębieńsko. Została zakładowym fotografem, urządzono jej nawet znakomicie wyposażoną ciemnię. Ale okres kopalnianej prosperity szybko się dla niej skończył; najpierw przeniesiono ją do zakładowego Domu Kultury w Czerwionce, potem placówkę tę przejęło miasto i przekształciło w miejski ośrodek kultury i sportu. Fotografia fascynowała ją i wciągała coraz bardziej. W grudniu 1990 roku w popularnej Starej Piwnicy zorganizowała swoją pierwszą wystawę. Zatytułowała ją „Promyczki”. Na pomalowanych kartonach i pudłach umieściła różnej wielkości czarno-białe fotografie dzieci. W czasie wernisażu maluchy bawiły się pudłami jak klockami. Wystawę zgłosiła do konkursu organizowanego wtedy przez wojewódzki ośrodek kultury. Był to jedyny jak dotąd konkurs, w którym wzięła udział. W Starej Piwnicy zjawiła się wtedy komisja, która oceniła nie tylko same fotografie, ale i sposób ich prezentacji. Maria Śliwa zdobyła pierwszą nagrodę i mogła wystawić swoje „Promyczki” w wojewódzkim ośrodku kultury. W 1992 roku, próbując dostać się na studia, zdjęcia z wystawy wysłała do Instytutu Twórczej Fotografii Uniwersytetu Śląskiego w czeskiej Opawie. Zaproszenie na drugą część egzaminu przyszło dopiero po roku, gdyż ze względu na zbyt późny, jak się okazało, termin nadesłania prac przetrzymano je do następnego naboru. Faktyczny egzamin składała w Pradze. Kilkustronicowy test w języku czeskim ledwie przeczytała, ale w trakcie rozmowy usłyszała od jednego z egzaminatorów, że po obejrzeniu jej fotografii bardzo zależy im na tym, by u nich studiowała. Wkrótce na czeskim Uniwersytecie Śląskim rozpoczęła zaoczne studiowanie fotografii. W tym samym czasie studiowała też zaocznie w łódzkiej Filmówce, gdzie trafiła, nie mogąc się doczekać odpowiedzi z Czech. Płatne studia w renomowanej szkole filmowej, jak sama mówi, były kiepskie. Mimo to jako jedyna osoba z roku ukończyła je i zdobyła tytuł licencjata. Zupełnie inaczej uczono fotografii w Opawie. – Każda z osób prowadzących zajęcia była autorytetem w swojej dziedzinie i robiła wszystko, by to, co wie i potrafi, przekazać studentom. Co przedmiot, to osobowość. Przy tym wszystkim żyliśmy z naszymi wykładowcami w wielkiej komitywie. Gdy mój mąż Adam, który jeździł tam razem ze mną, opowiada naszym znajomym o tych studiach, ludzie nie chcą wierzyć, że istnieje taka szkoła. Bardzo żałuję, że już tam nie studiuję, to nie tyle żal, co poczucie dużej straty.Po trzech latach studiów zdobyła z wyróżnieniem tytuł bakałarza. Po rocznej przerwie wróciła do Opawy i zrobiła magisterium. Jak wiele się nauczyła i jak wiele potrafi włożyć w swoje zdjęcia, można się było przekonać, oglądając jej trzy kolejne wystawy w Galerii Sztuki Teatru Ziemi Rybnickiej: „Wizje, panoptikum, szkło” (2000), „One, oni” (2002) i „Relacje” (2003). Skupiając się na fotografii kreatywnej i artystycznej, ujawniła swoje preferencje.Program opawskich studiów był bardzo wszechstronny. W ich programie znalazła się też fotografia dokumentalna i zajmujące zajęcia ze znanym w całej Europie Jindrichem Streitem. By zdobyć zaliczenie, trzeba było przygotować dobrze skomponowany i przemyślany cykl fotografii dokumentalnych. Z tego powodu Maria Śliwa trafiła do Domu Pomocy Społecznej w Orzeszu. Zaprzyjaźniła się wtedy z jedną z opiekunek – Ewą. Była wyjątkowa: często można ją było spotkać z papierosem, lubiła piwo, miała cięty język, nierzadko krzyczała, miotając wulgaryzmami, których nie powstydziłby się niejeden sztygar. Mimo to żadnej innej opiekunki przebywającej w ośrodku dzieci nie lubiły tak jak jej.– Ewa w tym, co robiła, była szczera i prawdziwa. Krzyczała, owszem, ale gdy już zajmowała się dziećmi, oddawała się im bez reszty – kulała się z nimi po ziemi, tuliła, nosiła na barana. Dzieciaki były w siódmym niebie. Mieszkała w istniejącym przy ośrodku hostelu i nawet po dniówce zabierała swych podopiecznych na spacery. Seria zdjęć, które wykonałam wtedy w ośrodku, opowiadała właśnie o Ewie – wspomina Maria Śliwa.Po dziesięciu latach postanowiła odwiedzić ośrodek w Orzeszu. Pomysł na wystawę zrodził się znacznie później. Wśród obecnych pensjonariuszy z biedą rozpoznała Franka z zespołem Downa. W swoim zachowaniu zmienił się jednak nie do poznania. Kiedyś był, jak mówi, „wulkanem dobrych uczuć”, tryskał entuzjazmem i dobrym humorem. Z racji choroby mógł się przez te dziesięć lat tak mocno postarzeć, ale bardziej prawdopodobne, że był zwyczajnie przygnębiony. Brat obiecał mu kiedyś, że zabierze go do siebie, ale jak to często bywa, nie dotrzymał słowa. Któregoś dnia znów spotkała ucieszonego Franka. Jak się dowiedziała, nieco wcześniej odwiedził go brat.Pierwszego dnia Maria Śliwa spędziła tam pięć godzin, nie znalazła nic zajmującego. Gdy rozczarowana opuszczała placówkę, z obowiązku zrobiła kilka fotografii. W czasie kolejnych dni bez większego przekonania zrobiła następne.– Miałam już napstrykanych dobrych kilkaset zdjęć, ale nie byłam z nich zadowolona. Nie były może złe, ale czegoś w tym wszystkim brakowało. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, by wydobyć z tego tła kilku bohaterów i pokazać ich takimi, jakimi są na co dzień – opowiada.Pensjonariusze ośrodka już dawno przestali traktować ją jak intruza. Zaczęła bliżej poznawać konkretne osoby. Pierwsze rozmowy jeszcze bardziej podsycały jej ciekawość; przyszedł czas na bliższe poznanie. Pierwszy zwrócił jej uwagę 59-letni pan Kaziu, najbardziej intrygujący mieszkaniec ośrodka. Jest tu najstarszy i wszyscy mówią do niego „opa”. Jest głuchoniemy, uwielbia mundury i odznaczenia. W swojej szafie ma dwa mundury, zielony i granatowy. Ten ostatni wykonał sam; solidną marynarkę przyozdobił dystynkcjami, które wyciął z papieru, podobnie jak mozaikę odznaczeń przywodzącą na myśl generałów Armii Czerwonej. Na co dzień Kazik chodzi w swetrach, ale o medalach nie zapomina nigdy. Mundur ubiera od święta i choć papierowe „belki” powoli odklejają się od pagonów, nosi go z fasonem.– Kazik tworzy coś w rodzaju jednoosobowego teatru. Ma zabawkową komórkę, przez którą prowadzi bardzo poważne rozmowy. Ma też swoją książeczkę wojskową, którą wtajemniczonym pokazuje z wielką dumą. Obok swej fotografii wkleił zdjęcie jakiejś kobiety, kto wie, może to ślad jakiejś niespełnionej miłości...? Uwielbia dokumenty i sporządzanie krótkich notatek. Wypełnia nimi kolejne zeszyty i notesy. Zapisuje w nich krótkie informacje w stylu: Środa, jest pochmurno, Kazik pracuje. Często w notatkach i na rysunkach pojawiają się dwa słowa „Morta policja”, rzekomo chodzi o jakąś Martę, ale pewności nie ma. Odkąd Oskar, jeden z pensjonariuszy, zjadł mu jeden z takich notesów, Kazik chowa je w różne miejsca i zamyka pokój. Przy tym wszystkim to człowiek bardzo pogodny, który w czasie zabawy karnawałowej, w której uczestniczyłam, okazał się prawdziwą duszą towarzystwa – mówi Maria Śliwa.Bohaterem jej wystawy stał się również 32-letni Andrzej z porażeniem mózgowym. Ma swój własny, ładnie urządzony pokój i największą swobodę – może wychodzić do pobliskiego sklepu, a nawet baru, gdzie chętnie ogląda telewizję, zwłaszcza „Szansę na sukces”. Bardzo lubi muzykę, kto wie, może i on stanie kiedyś przed szansą.Tomasz bardzo źle widzi. Jego ulubione zajęcie to układanie drewnianej układanki dla dzieci. Ma dwie i wciąż układa je od nowa. W ośrodku zajmuje się prostymi czynnościami; ich wykonywanie napawa go prostolinijną dumą.Ostatni ze sportretowanych pensjonariuszy to trzydziestoparoletni Marcin. Przez porażenie mózgowe przypomina strzęp człowieka. Nie potrafi chodzić ani siedzieć, zdeformowane ręce są zupełnie bezużyteczne.– To, jak to ktoś pięknie określił, „człowiek słońce” – pogodny, ciepły, serdeczny. Często głaskał mnie stopami po plecach. Uwielbia auta, stopami wertuje strony pism motoryzacyjnych. Lubi też o nich rozmawiać. Mówi bardzo niewyraźnie, ale przy odrobinie wprawy można się z nim porozumieć. Lubi też grać na keyboardzie, to bardzo go odpręża – opowiada pani fotograf.Dzięki dyrektorowi domu pomocy społecznej, Gerardowi Hizie, bohaterowie wystawy zjawili się na jej wernisażu nieomal w komplecie. Nawet leżący na łóżku-wózku Marcin był w marynarce i krawacie. Brakowało tylko Andrzeja, ale on obejrzał ją kiedy indziej.– Nie chciałam zrobić wystawy do płaczu, bo to wcale nie jest smutne miejsce. Ci ludzie są mili i pogodni, a przy tym mają niezwykłą potrzebę bliskiego kontaktu. Dlatego przy byle okazji podają ręce, chcą się przytulać. Dużo gorzej znoszę wizyty w typowych domach spokojnej starości, gdzie panuje zupełnie inna, przygnębiająca atmosfera – mówi o swojej wystawie Maria Śliwa.

Komentarze

Dodaj komentarz