20041511
20041511


Po raz pierwszy z Krzysztofem Banasiem spotkałam się na Dniach Wodzisławia. Wysoki mężczyzna, w zbroi rycerskiej prezentował zaciekawionym wodzisławianom oręż. Przyglądającym mu się chłopcom oczy z wrażenia robiły się coraz większe. Zdziwieni ciężarem miecza czy topora komentowali walki średniowiecznych wojowników.– To była pierwsza publiczna prezentacja naszego bractwa rycerskiego, które założyliśmy wiosną ubiegłego roku. Przyjęliśmy nazwę Chorągiew Rycerstwa Księżnej Konstancji, bo wiąże się ona z historią naszego regionu. Księżna Konstancja przez pewien czas miłościwie panowała na zamku wodzisławskim – mówi Krzysztof Banaś.Obecnie bractwo skupia już około 20 osób. Należą do niego trzej synowie pana Krzysztofa. Najmłodszy, ośmioletni Cezary, na razie jest giermkiem taty, pomaga mu w zakładaniu zbroi. Natomiast dwóch starszych, Maciek i Wojtek, czynnie bierze udział w pokazach i turniejach.Założenie bractwa rycerskiego nie było żadnym kaprysem. Wiązało się jeszcze z dziecięcymi marzeniami, zainteresowaniami i tradycją rodzinną. – Każdy chłopak w dzieciństwie ma takie marzenia, by być rycerzem. Mnie bardzo fascynowały dawne czasy. Dużo na ten temat czytałem. Będąc dzieckiem, kiedy zwiedzałem sale muzealne i widziałem zbroję rycerską, tarcze, miecze czy szable, chciałem je dotknąć. Marzyłem, by zostać rycerzem – wspomina pan Krzysztof.Teraz chce innym dzieciom pomóc w urealnieniu pragnień. Przymierza się do odwiedzin w szkołach wraz z pozostałymi członkami chorągwi, by pokazać młodzieży „kawałek naszej pięknej historii”. – Mam zamiar prezentować dzieciom stan rycerski, opowiadać historię Polski. W ramach zajęć odbywałyby się też prezentacje walk rycerskich. Myślę, że byłaby to alternatywa do podręcznikowych lekcji historii. W cieplejsze dni lekcje te mogłyby się odbywać poza budynkiem szkoły, w okolicznym lesie przy Baszcie, tam, gdzie mamy swoją siedzibę. Zobaczymy. Jeżeli nauczyciele i dyrektorzy zgodzą się na taki projekt, jestem do dyspozycji.Wezyr i hrabinaByć może nie byłoby tych dziecięcych marzeń i ich realizacji w dorosłym życiu, gdyby nie pochodzenie. W żyłach pana Krzysztofa płynie błękitna krew, w której miesza się szlachectwo polskie i wschodnie. Urodził się w Łęczycy, ale już od dziecka ciągnęło go do koni, dlatego też gdy tylko mógł, biegł na lekcje jazdy konnej.– Mój pradziad dostał się do niewoli jako wezyr turecki czy basza, dobrze tego nie rozszyfrowałem, bo zapiski są zrobione w języku łacińskim. Tutaj w Polsce poznał hrabinę, miłość wybuchła i się pobrali. Tak powstał mój ród – mówi. – Ostatnia z tytułem była moja babcia – hrabina Żabińska. Jako że nie było potomka męskiego, ona ten ród kończyła. Dlatego też nie zostaliśmy przy tym nazwisku. Teraz ja przejąłem rodowy herb Łodzia. Po mojej mamie mam herb Awdaniec.Rodowy herb Łodzia znajduje się na zbroi rycerskiej pana Krzysztofa. Z nią też jest związana pewna historyjka, mająca swoje korzenie w dalekiej przeszłości.– Zamówiłem sobie zbroję u jednego z najlepszych płatnerzy w Polsce. Miał mi ją wykuć na wymiar. Nie umiał tego zrobić, ciągle miał jakieś problemy z napierśnikiem. Nie widząc wyjścia, wykuł mi go na wzór zbroi Zawiszy Czarnego. Okazał się idealny – mówi pan Krzysztof.Nie ujawnia ceny za taki sprzęt. Tajemniczo mówi, że to są drogie rzeczy, np. dobra „szabelka” kosztuje około 3 tys. zł. – Dlatego tak bardzo zależy nam na pokazach, gdyż wtedy wpadnie trochę pieniędzy. Wszystkie zyski idą na sprzęt, by móc się szkolić i startować w turniejach.Urodzony w siodleSzlachecki rodowód i praktyka w latach młodzieńczych spowodowały, że młody Krzysztof doskonale jeździł konno. Potrafił wyczyniać cuda, czym wprawił w osłupienie rotmistrza Polskiej Rewii Konnej. – Jak wstępowałem do Polskiej Rewii Konnej, a jeździli tam najlepsi jeźdźcy, byłem jeszcze chłopakiem. Stary rotmistrz powiedział mi, abym siadł na konia i pojechał na łozach. Oznacza to jazdę w pełnym galopie i jednoczesne ścinanie szabelką gałązki. Zapytał mnie, czy umiem. Ja nigdy wcześniej nie ścinałem szabelką, ale okłamałem go i powiedziałem, że owszem – umiem. Bałem się, że się nie dostanę. Wcześniej przyglądałem się, jak inni to robili. Wskoczyłem na konia, wziąłem szabelkę i ściąłem te łozy. Zawróciłem i podjechałem do rotmistrza, a on się mnie zapytał, kto mi rękę układał. Wówczas przyznałem się, że nikt, że go okłamałem i tak naprawdę po raz pierwszy to robiłem. Strasznie mnie zbeształ i przez długi jeszcze czas dopytywał się, kto mi tę rękę układał.Polityczny afrontHistorii z rewią w tle pan Krzysztof ma kilka. Niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy. Być może, gdyby nie pewien incydent na Ukrainie, rewia istniałaby do dzisiaj. – Nie pomnę, w którym to było roku, ale na pewno w latach osiemdziesiątych. Zaproszeni byliśmy do Lwowa, jeszcze wówczas Związku Radzieckiego. Nasi chłopcy przepiękni, ubrani jak ułani w pełnym rynsztunku wjechali do miasta. Tego było za wiele dla „wielkiego brata”, który nasz wjazd uznał za polityczny afront. Po tym incydencie rewia zakończyła swoją działalność.Salto do filmuPo rozwiązaniu rewii pan Krzysztof trafił na arenę cyrkową. Tutaj również miał do czynienia z końmi. – Najpierw był to Duński Królewski Cyrk, a potem Cyrk Polski „Kometa”, a później Arena. Jeździłem konno, w tzw. dżygitówce. Wygląda to mniej więcej tak, że w pełnym galopie robi się przeskok z jednego na drugiego konia, potem przejście pod brzuchem, zeskoki z konia, skoki w galopie, stójka, jazda na stojąco, salto w galopie – wyjaśnia.Cyrk miał określony swój czas pracy. Poza sezonem nie było nic do roboty. Pan Krzysztof nie byłby sobą, gdyby nie poszukał sobie zajęcia na ten czas. – Gdy kończyły się objazdy, jeździłem po stadninach. Zajmowałem się ujeżdżaniem młodych koni. Potem, wraz z powrotem ciepłych dni, wracałem na arenę.Cyrk to swoista szkoła życia, no i przygotowanie do późniejszych kaskaderskich popisów filmowych. Choć karierę w filmie zaczynał jeszcze za czasów rewii konnej. – Wiadomo było, że jak byli potrzebni dobrzy jeźdźcy na plan filmowy, to brało się ich z rewii. Tam byli najlepsi.Polak potrafiNajczęściej pana Krzysztofa można oglądać w filmach Andrzeja Wajdy. Wziął udział w większości produkcji tego reżysera. Wspomina go niezwykle ciepło. – To bardzo miły człowiek, bardzo kontaktowy, nie dawało się odczuć jakiejś wyniosłości, dumy, zadufania. Czego nie można powiedzieć o aktorach i reżyserach znacznie mniejszego pokroju.Miał zagrać u Polańskiego w „Piratach”, ale problemy rodzinne zatrzymały go w domu. Może dobrze się stało, bo być może nigdy by nie wrócił do Polski, tak jak jego koledzy z rewii, którzy zostali za granicą.Swoje popisy kaskaderskie prezentował też w zagranicznych filmach, dzięki czemu zwiedził „kawałek” świata. Udało mu się, bo wówczas nie każdy mógł wyjechać na Zachód, paszporty były reglamentowane. Dwa razy doznał poważnego urazu, tyle że jeden z nich skończył się niezwykle szczęśliwie dla niego.Pierwszy miał miejsce we Francji. To był poważny wypadek z urazem kręgosłupa jako kontuzją.– Film francuski, jakaś bitwa, działa strzelały. Prowadziło się szarżę. Mieliśmy w pełnym galopie przeskoczyć przez działa kanonierów. Konie nie chciały iść. Wybuch je przestraszył. Reżyser dostawał furii, nic nie pomagało. Trzeba było kogoś wysłać pierwszego. Wiadomo było, kto pojedzie – oczywiście Polak. I pojechałem... galopem przez działa, potem za nimi do lasu, udało się. Niestety była tam taka wąska, mokra dróżka, konik się pośliznął, przekoziołkował. Po raz pierwszy widziałem konia nad sobą. Szok. Wyrzuciło mnie z siodła, uderzyłem bokiem w drzewo, no i dwa wyrostki mi pękły, ale na koniu jeszcze wróciłem do bazy – z uśmiechem wspomina tamto zdarzenie.Kronika wypadków szczęśliwychInny wypadek, po którym serce w dalszym ciągu jest chore z miłości, zdarzył się na planie „Kronik wypadków miłosnych”. Tam zobaczył długonogą, zgrabną, prześliczną studentkę matematyki Uniwersytetu Śląskiego. Koniec – serce pana Krzysztofa wciąż jest we władaniu tej damy, która dzielnie towarzyszy mu w życiu, już jako żona i matka jego dzieci. Okiełznała też jego porywczą naturę, tak że zakończył karierę kaskadera i poświecił się rodzinie. Przyjechał z żoną do Wodzisławia, gdzie do dzisiaj mieszkają.Przez jakiś czas nosił mundur policjanta, pracował w Wodzisławiu i w Katowicach. Był w sekcji kryminalnej, bardzo podobała mu się ta praca. Potem kolejny zakręt w życiu, dalsza realizacja marzeń. Postanowił założyć własny interes, a że wszyscy w domu kochają zwierzęta, wybór padł na sklep zoologiczny. – Obok rycerstwa zwierzęta to moje drugie hobby – zwierza się. – Mieliśmy tutaj małpy, papugi, lamę, strusie, takie małe zoo. Teraz jest nieco mniejszy asortyment, bo nie ma popytu.W domu mają też swoje zwierzęta, jednak ulubieńcem pana Krzysztofa jest klacz Tęcza. – Od zawsze mieliśmy konie. Teraz mam tylko jednego, ale wkrótce będzie kolejny. Niebawem się oźrebi. Bez koni nie wyobrażam sobie życia.

Komentarze

Dodaj komentarz