20042318
20042318


– Urodziłam się w 1937 r. Do szkoły zaczęłam chodzić w 1944 r. Byliśmy pokoleniem dzieci wojny, bardzo patriotyczni. Słyszałam o AK, partyzantach. Potem było wyzwolenie. Polska odzyskała wolność. Żołnierze wracali do koszar w Katowicach. Witaliśmy ich kwiatami. Więc te patriotyczne obrazy utkwiły mi w świadomości. A poza tym, dzieci jak to dzieci, miały długie uszy. Dorośli gonili, żeby nie podsłuchiwać, ale już za okupacji coś tam do nas docierało o komunistach, że to źli ludzie. Nie mogłam wtedy za bardzo zrozumieć, dlaczego dorośli, jak widzieli na niebie radzieckie samoloty, to grozili im pięściami. A jak rozbił się samolot amerykański, to bracia przynieśli fragment spadochronu, z którego mama miała bluzkę, a ja wstawkę w stroju komunijnym. Podsłuchałam, że Stalin był złym człowiekiem, że z jego powodu od Zachodu dzieli nas mur, że nie można wyjechać za granicę, dostawać listów od bliskich. Zachód kojarzył nam się z wszystkim, co najlepsze. Po wojnie większość naszych stamtąd nie wracała, podobnie mój ojciec, którego w ogóle nie poznałam. Docierały też do mnie pojedyncze zdania, m.in. o Katyniu, o aresztowaniach akowców, o urzędzie bezpieczeństwa. Słuchaliśmy Radia Wolna Europa. Po tych wszystkich sygnałach utrwalił mi się negatywny obraz komunizmu. Między ludźmi mówiło się, że jak Stalin umrze, to wreszcie będzie można wyjechać za granicę. Przecież prawie każdy z nas miał kogoś bliskiego na Zachodzie. Stalin umarł z 5 na 6 lutego 1953 roku. Mur został. A już następnej nocy z kierunkowskazów, sklepów, dworców, tramwajów i wszystkich innych miejsc poznikała nazwa Katowice. Usuwali te napisy, zamazywali, a w ich miejsce umieszczali tablice Stalinogród. Widziałam to wszystko, bo dojeżdżałam do liceum w Chorzowie. Dla mnie było to wręcz śmieszne. Po śmierci Stalina oczekiwaliśmy wolności, tymczasem on coraz więcej nam zabierał. Z jakiej racji Stalinowi miało się poświęcić Katowice? Absolutnie byłyśmy przeciwne. Sprzeciwiałyśmy się głośno. Drukowałyśmy ulotki, rozprowadzałyśmy je.– Pani miała wtedy 16 lat. Mówi się, że to trudny wiek. Młodzi ludzie wtedy buntują się, chociażby dla zasady. Czy zatem Wasz sprzeciw wynikał z tej młodzieńczej przekory, czy też był autentycznym protestem przeciwko złu, które znałyście i rozumiałyście?– Myśmy to autentycznie robiły z serca. Wiedziałyśmy, że mamy do czynienia ze złem. Stąd postanowiłyśmy przygotować te ulotki. Rozsypałyśmy np. ulotki w tramwaju, którego konduktorka wybuchła na kobietę proszącą o bilet do Katowic. „Nie ma takiego miasta!” – krzyczała. Byłyśmy bardzo zbulwersowane. Potem ucieszyłyśmy się, widząc ludzi wkładających nasze ulotki do kieszeni. Największą satysfakcję miałyśmy, kiedy rozsypywałyśmy je ubekom koło ich budynków. Naklejałyśmy afisze, wypisywałyśmy różne hasła. Byłyśmy przekonane, że przecież tak dłużej nie można, ze ktoś zareaguje.– Jak długo trwała Wasza walka o Katowice?– Już w nocy z 18 na 19 lutego byłam w Urzędzie Bezpieczeństwa w Chorzowie. Wielu mężczyzn wpadło do mojego mieszkania. Zaczęli grzebać w półkach, szafach, pozabierali moje książki, zeszyty. Kazali mi się ubrać. Miałam na sobie tylko szkolny mundurek. Nie wiedziałam, że chcą mnie zabrać. Wsadzili do auta i przywieźli do aresztu.– Co Pani wtedy czuła?– Stałam na korytarzu w długim rzędzie między innymi aresztowanymi. Było ich dużo. Ubek krzyknął do mnie „Hände hoch!”. Byłam przerażona, bo ten okrzyk kojarzył mi się z okupacją. On do mnie: „Nie rozumiesz? Ręce do góry!”. I uderzył mnie w twarz. Zamknęli mnie w czarnej, pustej celi. Byłam zastraszona, zszokowana, zmarznięta. Zatraciłam poczucie czasu. Pamiętam jedynie zgrzyt przesuwanych zasuw z drzwi do celi, przesłuchania. Przesłuchujących było wielu. Co chwilę się zmieniali. Szturchali mnie, bili moimi skryptami, klęli.– Próbowali Panią zmusić do przyznania się do czegoś?– Tak, naturalnie. Na przykład do mojej kasetki włożyli pistolet i chyba z tydzień wmawiali mi, że jest mój. Wypytywali, skąd go mam, kto mi go dał. Podsuwali zdjęcia różnych osób, pytając, czy to któryś z nich. Urządzali jakieś konfrontacje. Nikogo nie wskazywałam. Nie mogli uwierzyć, że roznosząc ulotki, działałam sama, bez żadnych instrukcji i niczyjego polecenia. Co chwilę dawali mi do podpisywania różne pisma, protokoły. Nawet nie wiem, co podpisywałam. Nie chciałam, to mnie bili. Trwało to trzy tygodnie. Potem wsadzono mnie do czarnej, eleganckiej wołgi i w asyście czterech mężczyzn w czarnych płaszczach i kapeluszach przywieziono do Urzędu Bezpieczeństwa w Katowicach, znaczy Stalinogrodzie. Tam znowu cela, przesłuchania, podpisywanie. Potem przewieźli mnie do więzienia przy Mikołowskiej. Wiedziałam, gdzie jestem, bo niedaleko mieszkałam i często jako małe dziecko z ciekawości przybiegałam pod mury więzienne. Tam spotkałam partyzantów, akowców. Ci ludzie walczyli o Polskę. Wtedy dorosłam. Zrozumiałam wiele rzeczy. Dotarło do mnie, że jest źle. Przebywanie w więzieniu było ciężkie. Trafiłam do małej celi z pięcioma czy sześcioma kobietami. Godzinami kazali stać z podniesionymi rękami, chlustali wodą, wymyślali jakieś musztry. Nawet nagą zamknięto mnie w karcerze. Człowiek czuł się jak zaszczuty pies. Przypadkiem w więzieniu od śledczego dowiedziałam się, że Morcinek zgodził się przemianować Katowice na Stalinogród. Nie wierzyłam, znałam tego pisarza z innej strony. A śledczy: „Ty gówniaro, Morcinka chcesz poprawiać?”.– Nie żałowała Pani wtedy roznoszenia ulotek?– Nie, zresztą tam nie było czasu na takie rozważania. Pod koniec maja albo na początku czerwca przewieziono mnie do więzienia w Bytomiu. Tam pamiętam, że nic się nie mówiło, o nic nie pytało. Tak jak chyba wszystkie więźniarki czekałam na rozprawę.– Jak przebiegła rozprawa?– Przede wszystkim przed sądem w Bytomiu stało wiele osób, w tym młodzieży, studentów krzyczących: „Dziewczyny, trzymajcie się!”. Zobaczyła mnie też mama. Podbiegła w moją stronę, ale strażnicy ją tak mocno odepchnęli, że upadła. Na schodach sądu spotkałam pierwszy raz od aresztowania Baśkę i Zośkę [Barbara Nowakowska i Zofia Klimonda – z nimi pani Natalia rozprowadzała ulotki – przyp. autora], które też prowadzili na rozprawę. Sala rozpraw była napchana publicznością. Pierwszą rozprawę sędzia przerwał, bo ktoś robił zdjęcia. Odtąd proces toczył się przy drzwiach zamkniętych. Pamiętam, że sędzia odczytując wyrok, tłumaczył mi, czy wiem, dlaczego Katowice nie mogę się tak nazywać. Mówił, że pierwszy człon nazwy Katowice to kat (wyraźnie to zaznaczył), ponadto to miasto zbudował bardzo zły gnębiciel ludu pracującego. Nie wiem, czy mówił tak z przekonaniem, czy musiał, ale dał cały wykład. Podkreślał, że jesteśmy wrogami nie tylko Polski Ludowej, ale i Związku Radzieckiego. Pytał, jak mogłyśmy tak ośmieszać Stalina. Powiedział mi też, że jak się nie poprawię, to kiedy skończę 17 lat, pójdę do więzienia na czas nieograniczony. Zostałam skazana na pobyt w zakładzie poprawczym. Ale wtedy sobie postanowiłam, że do więzienia już nie pójdę. Dopiero po ogłoszeniu wyroku mogłam porozmawiać z mamą. Był to mój pierwszy kontakt z rodziną od aresztowania. Potem trafiłam do Zakładu Poprawczego w Wodzisławiu. Tam byłam chyba z dwa, trzy miesiące. Uciekłam z dziewczyną z Wrocławia, Różą. Róża wspominała, że zna we Wrocławiu Żydów, którzy przerzucają ludzi na Zachód i pomogliby mi dostać się do brata we Francji.– Jak Pani uciekła?– W nocy były apele. I w czasie jednego z takich apeli na placu zaczęłyśmy uciekać. Po murze, przez siatkę, druty. Przeskoczyłam je i wylądowałam w zbożu. Potem już tylko pamiętam pola i drogi. Nie wiem, jakim cudem, ale nad ranem doszłyśmy do stacji kolejowej w Nędzy. Chyba koło czwartej rano przyjechał pociąg. Wsiadłyśmy do niego. Chciałyśmy uciec jak najdalej. Byłyśmy ubrane w mundurki poprawczaka, więc nie wiem, czemu konduktor nas nie sprawdził. Dojechałyśmy do Kędzierzyna, potem do Katowic. Wtedy postanowiłam pojechać do Żywca, chciałam przejść góry i przez Czechy do Francji. Naszła mnie myśl, żeby udać się do państwa Moców mieszkających w Jeleśnej koło Żywca. To byli partyzanci. Pomogą – myślałam. Znowu na gapę pociągiem do Żywca. Znalazłam ich. Wiedzieli o moim procesie. Dali nam jeść. Umyłyśmy się, wyspały w sianie, chyba ze dwie doby. Pani Mocowa spaliła nasze zakładowe ubrania, uszyła nowe. Wyperswadowali mi wyprawę do Czech jako niebezpieczną. Wymogli na mnie, żebym wróciła do mamy do Nysy. Dali pieniądze i jedzenie na drogę. Mama była powiadomiona przez milicję, że jak tylko się pojawię, ma mnie wydać. Oczywiście tego nie zrobiła. Kontaktowała się z adwokatem, który mnie bronił w procesie i radził, żeby poczekać na amnestię, która miała być jesienią. Ale na jesień amnestia nie została ogłoszona. Więc mówiono o wiośnie. Znowu nic. Czekałam, właściwie nie wychodząc z domu. Mama uznała, że przydałby mi się wypoczynek, bo dość długo chorowałam. Z rodziną i przyjaciółmi przygotowali mi wyjazd do znajomych w Pieczykowicach koło Żywca. Nocą, w przebraniu chłopaka, przyjaciel brata przewiózł mnie motorem do pociągu. W górach spędziłam trzy miesiące. Potem mama załatwiła mi możliwość zdawania egzaminów do Technikum Wychowania Fizycznego w Gdańsku. 1 września zaczęłam naukę, mieszkałam w internacie. Tak miałam przeczekać do amnestii. Nie doczekałam. 1 czerwca 1955 r. namierzyła mnie ubecja. Zabrali mnie ze szkoły. Nie przystali na sugestię dyrektora, żebym skończyła rok szkolny i potem się zgłosiła. Z dwoma ubekami, przykuta kajdankami do ławy w wagonie przyjechałam do Stalinogrodu, stamtąd do Zakładu Poprawczego w Zabrzu. Tam byłam ponad 10 miesięcy. Już nie próbowałam ucieczki. Po śmierci Bolesława Bieruta 6.02.1956 r. dyrektor zakładu wezwał mnie na rozmowę. Tłumaczył, że jak mam ochotę, to mogę wyjść do miasta, oddali mi cywilne ubranie. Wiedziałam, że będę wolna. Czekałam, aż wreszcie będę mogła stamtąd wyjść. Załatwianie formalności trwało chyba z dwa, trzy tygodnie. Do domu wróciłam na Wielkanoc 1956 r. W październiku została ogłoszona amnestia. Byłam wolna.– Dziękuje za rozmowę.

Komentarze

Dodaj komentarz