20045211
20045211


– Żaden piłkarz, który dostał ode mnie „po pysku”, nie obraził się na mnie. Przychodzili i pytali, czy mogą jeszcze uczestniczyć w treningach – mówi były piłkarz ROW-u Rybnik, który spośród klubowych kolegów był najbliżej wyjazdu na mistrzostwa świata z kadrą Kazimierza Górskiego. Nie stało się tak, bo – jak sam kiedyś powiedział – był dobry, ale w tym czasie w Polsce byli lepsi od niego.W 1975 roku na stadionie Cracovii ROW Rybnik grał w finale Pucharu Polski z mistrzem drugiej ligi w sezonie 1974/75 – Stalą Rzeszów. Mecz zakończył się bezbramkowym remisem. W mającej rozstrzygnąć o zwycięstwie serii rzutów karnych kapitan rybnickiej drużyny, Jóżef Golla, strzelił w środek bramki, trafił w bramkarza Stali i klub, w którym występował przez dziewięć lat, w którym zakończył karierę piłkarską i rozpoczął trenerską, nie wywalczył trofeum.– Czy śnił się Panu ten rzut karny po nocach?– Nie. Raz w karierze pozwolono mi strzelić karnego. W drużynie byłem pewniakiem do wykonywania „jedenastek” i to drużyna wytypowała mnie jako pierwszego. Tamten finał był źle przygotowany pod względem organizacyjnym, nie wspominam go najlepiej z kilku przyczyn.– Dosyć często można Pana spotkać na stadionie w Rybniku. Jest Pan kibicem Energetyka ROW?– Tak. Ciągnie mnie ten stadion i nazwa. To się ma w sercu. Gdyby na tym obiekcie grał Energetyk, nie obchodziłoby mnie, co się tam dzieje. Na ROW-ie jestem zawsze, gdy znajdę czas. Na pierwszy mecz w czwartej lidze pojechałem nawet do Rudy Śląskiej. Podoba mi się ta drużyna.– Jak wyglądało zetknięcie z ROW-em, zawiązanym zaledwie cztery lata przed Pańskim zjawieniem się w Rybniku? Wcześniej był pan piłkarzem klubów o poważniejszej tradycji – chorzowskiego Ruchu i Hutnika Kraków.– Jak przyszedłem do ROW-u, była tylko drużyna. Osiem lat trwało organizowanie się klubu. Na co dzień przyglądałem się temu, jak się zmagają z organizacją. Dlatego dziś mam na ten temat sporą wiedzę. Ten klub zaczął dobrze funkcjonować już u schyłku mojej kariery zawodniczej.– Skończył Pan grać stosunkowo wcześnie, w wieku 33 lat...– 2 kwietnia 1977 roku. Nabawiłem się kontuzji ścięgna Achillesa. Leczyłem ją przez 20 miesięcy. To prawdziwy rekord w długości leczenia takiego urazu. Jednak była to nietypowa kontuzja: ścięgno się rozdwoiło, a nie pękło. Nie było więc potrzeby chirurgicznego zabiegu, ale przez te 20 miesięcy musiałem nosić gips.– Zawiesił Pan buty na kołku, ROW spadł na dobre do drugiej ligi, powrócił Pan do drużyny jako trener i odszedł stąd dopiero w 1982 roku do Korony Kielce. ROW spadł ponownie, tym razem do trzeciej ligi, i jeszcze na dwa lata (1986-88) związał się Pan z nim. Dziewięć lat jako piłkarz, siedem lat jako trener jednej drużyny – nie jest to rekord, ale na pewno sporo czasu.– Kiedyś nie było ani takiej rotacji trenerskiej, ani zawodniczej jak obecnie. Przechodzenie z klubu do klubu nie wiązało się ze szczególnie odczuwalną poprawą warunków materialnych. Większą rolę odgrywało też przywiązanie do barw klubowych. Oczywiście o grze w Górniku czy Ruchu wspólnie z najlepszymi wówczas polskimi piłkarzami można było pomyśleć, ale w końcu gra przeciwko nim w lidze też dawała satysfakcję. Może dziewięć lat to niewiele, ale gdy kończyłem karierę piłkarską, do drużyny wchodziło trzecie pokolenie zawodników.– Powiedział Pan kiedyś, że za stan polskiej piłki ponoszą odpowiedzialność nie tylko działacze, trenerzy, sędziowie i zawodnicy, ale w dużym stopniu także dziennikarze sportowi.– Za to, w jakim miejscu znajduje się sport, będę winił tylko media. One stały się narzędziem w rozgrywkach personalnych. Są wykorzystywane nie tylko przez środowisko piłkarskie. To, co pisało się i pisze o Wiśle i trenerze Kasperczaku, wygląda na problem, jaki od początku stworzyły właśnie media. A weźmy poziom komentarza spotkań piłkarskich. Współczesny komentarz to jest dla mnie coś takiego jak muzyka techno.– Które z prowadzonych przez Pana klubów pozostawiły wyjątkowe wspomnienia?– Unię Racibórz długo będę wspominał z przyjemnością. Życzę każdemu trenerowi takiego prezesa, jakiego ma Unia. To był pierwszy klub, w którym nie musiałem się niczym zajmować oprócz piłki. I chłopcy nie byli opancerzeni, nie bronili się przed wiedzą, a średnia frekwencja na treningach wynosiła tam 97,5 proc. W latach 1988-95, gdy byłem trenerem Naprzodu, jego piłkarze mieli taki potencjał, że pierwsza liga była na wyciągnięcie ręki. Ale klub nie chciał awansu. Odszedłem stamtąd, bo bez motywacji gra nie ma sensu. Po awansie zespół wymagał wzmocnienia jednym, góra dwoma piłkarzami. Piekarski, Cichecki, Pancer, Mitwerandu, Jarek Tkocz – to naprawdę byli piłkarze. Z Górnika Pszów podczas mojej półrocznej pracy w tym klubie odeszło 12 zawodników, między innymi Jasiński, Prusek, Kampka, Kapciński, Szwarga. Wszyscy przeszli do wyższych klas. Dziwiło mnie, że z taką łatwością działacze pozwolili odejść tak wartościowym graczom.– Wygląda Pan na osobę zadowoloną z tego, czym się w życiu zajmowała.– Spędziłem trzy i pół roku w kopalni. Wiem, jaki wysiłek wkłada się w pracę na dole. Jeśli człowiek przy pracy się zmęczy, siada i odpoczywa. Ja widziałem dziesiątki razy piłkarzy wymiotujących na boisku z wysiłku, nie zdarzyło mi się zauważyć tego w przypadku ciężko przecież pracującego górnika. Ale patrząc na swoje życie, młodym ludziom życzę, aby własne przeżyli w sporcie. Tylko tak, żeby uprawiać go dla przyjemności, zdrowia, niekoniecznie dla pieniędzy. Grać nawet jako amator, przebywać w grupie zaprzyjaźnionych ludzi – to jest prawdziwe bogactwo. Ile ja w ciągu tych 27 lat, jak jestem trenerem, poznałem charakterów ludzi. Zabawę chłopięcą zamieniłem na całe życie. Przecież jak zaczynamy kopać w piłkę, robimy to dla zabawy. Dziecko, zaczynając grać, nie myśli, że będzie kiedyś na tym zarabiać. Chce tylko biegać, kopać i cieszyć się ze strzelonej bramki.

Komentarze

Dodaj komentarz