20051010
20051010


Grzegorz Kowalczyk: – Ostatni okres nie był dla Pana najszczęśliwszy jako dla trenera. Spadek z ligi z Radomskiem, z Ruchem, niedokończona runda w Arce.Piotr Mandrysz: – To prawda, że nie był to dobry czas dla mnie. Wiele przyczyn się na to składało. Przy każdym działaniu potrzebna jest odrobina szczęścia. Myślę, że ostatnio mi go zabrakło. Mam okres półrocznej przerwy. Wcześniej na tak długo nie rozstawałem się z boiskiem. Nie ukrywam jednak, że ta przerwa była mi potrzebna, bo miałem problemy ze zdrowiem. Ale te pół roku już w zupełności wystarczy. Jak to się mówi, co za dużo, to niezdrowo. Przychodzi pora, żeby wrócić. To jest moja pasja. Po to się kształciłem, żeby w tym zawodzie pracować.Jakie są Pańskie najbliższe plany po nieciekawych doświadczeniach z klubami, które akurat nie były w najlepszej sytuacji bądź organizacyjnej, bądź finansowej. Podejmował się Pan pracy z drużynami, które miały różne problemy. Wyjątkiem jest na pewno Radomsko. Wywalczenie awansu do ekstraklasy, znakomita gra i niezrozumiała decyzja prezesa klubu, zabraniająca Panu przyjęcia roli grającego trenera. Przecież mimo tego zakazu zagrał Pan w drugiej połowie mającego decydować o utrzymaniu w lidze meczu i okazało się, że jest Pan najlepszym zawodnikiem na boisku.– Nikogo nie interesuje to, że wywalczyłem z Radomskiem awans do pierwszej ligi, do półfinału Pucharu Ligi i półfinału Pucharu Polski, natomiast pamięta się, że w następnym roku spadłem. Też uważam, że decyzja o tym, że nie mam już grać, była niedobra. To nieskromnie może zabrzmi, ale sądzę, że ze mną w składzie bylibyśmy w grupie walczącej o mistrzostwo Polski. Oczywiście bez szans na liczenie się w niej. W sezonie, w którym prowadziłem Radomsko, PZPN podjęło katastrofalną decyzję o podziale ligi na dwie grupy. Nie mieliśmy możliwości zmierzenia się ze wszystkimi zespołami. I między innymi dlatego byliśmy zmuszeni walczyć o utrzymanie, a zabrakło nam raptem trzech punktów, by znaleźć się w grupie mistrzowskiej. Jestem przekonany, że gdyby nie tamten eksperyment, utrzymalibyśmy się na pewno. Sprawa mojej gry to była oczywiście wola prezesa, który mnie zatrudniał. Oczywiście na jego decyzję miała wpływ postawa działaczy PZPN, którzy stwierdzili, że w pierwszej lidze nie może być grającego trenera. Uważam to za największy absurd, bo jest wiele przykładów na to, że grający trenerzy prowadzili z powodzeniem zespoły z silniejszych lig niż polska. Grającym trenerem był Viali w Chelsea, Kenny Dalglish w Liverpoolu czy Graeme Souness w Glasgow Rangers. Przepisy wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Tak jednak często bywa. Jeśli chodzi o Ruch Chorzów, to sytuacja wyglądała tak, że ja tam nie powinienem w ogóle pójść. Zdecydowałem się, bo bardzo chciałem pracować w śląskim klubie. Wiele lat spędziłem poza swoim rodzinnym Rybnikiem, ale czuję się rybniczaninem i tu chciałem mieszkać i pracować. Właśnie chęć pracy w śląskim klubie przeważyła nad zdrowym rozsądkiem. Ruch znajdował się wtedy w fatalnej sytuacji finansowej. W związku z tym piłkarze zachowywali się tak, jakby grali za karę. W ciągu roku odeszło z niego siedmiu pomocników. Jest takie powiedzenie: pokaż mi drugą linię, powiem ci, jaki masz zespół. Tak było w przypadku Ruchu, gdzie w zasadzie czarę goryczy przelało odejście Wosia do Groclinu. To spowodowało, że ten zespół stracił wszelkie argumenty i praktycznie był skazany na walkę o byt. Gdy się walczy o mistrzostwo Polski albo o utrzymanie, potrzebne są pieniądze. Nie było tych pieniędzy, więc skończyło się niepowodzeniem. Mówiono, że winnym tego jest trener i że za rok zespół wróci do pierwszej ligi, a przecież cudem utrzymał się w drugiej. Jak pokazało życie, nie do końca to było prawdą. Najbardziej mi żal ostatniej pracy w Arce, gdzie po moim przyjściu dostałem obietnicę, że spokojnie mogę prowadzić zespół przez trzy okienka transferowe, aby doprowadzić do tego, by nie walczył jedynie o utrzymanie w drugiej lidze. Niestety zostałem zawrócony w połowie drogi. Po rundzie jesiennej z drugiej ligi wycofały się dwa zespoły, z którymi zdobyliśmy sześć punktów. O te sześć punktów pomniejszono nasz dorobek przed rundą rewanżową. Ze środka tabeli przesunęliśmy się do strefy spadkowej, a na wiosnę rozpoczynaliśmy grę od trzech spotkań wyjazdowych. To była bardzo pechowa sytuacja. W klubie były pieniądze, zawodnicy mogli się koncentrować na grze. Nie mogłem na nic narzekać. Ale niestety w życiu zdarzają się wzloty i upadki. Sztuką jest podnieść się po takim upadku i wierzę, że tak będzie.Niezależnie od pecha i splotu niesprzyjających okoliczności trudno chyba spodziewać się teraz, że otrzyma Pan propozycję poprowadzenia zespołu pierwszoligowego.– Pracy w lidze nie ma wielu trenerów z większym doświadczeniem ode mnie. Rynek jest bardzo wąski, a pojawiają się na nim coraz częściej obcokrajowcy. Nie jest powiedziane, że ktoś musi pracować w pierwszej lidze, aby się spełniać, aczkolwiek marzeniem każdego trenera jest praca na najwyższym szczeblu. Ja przede wszystkim potrzebuję spokojnej pracy, w której najważniejszy jest najbliższy mecz. Tak zwana punktomania nie może przysłaniać innych celów. Ja pracuję z pasją i jestem dobrze do tej pracy przygotowany.Czym się Pan obecnie zajmuje?– Otworzyłem sobie, choć – można powiedzieć – bardziej żonie, studio kosmetyczne Peinada, które funkcjonuje już trzeci miesiąc. Tak powinno być, bo obecnie w sporcie dobry trener to trener niezależny finansowo. Jeżeli jest się uzależnionym wyłącznie od tego, czy się pracuje w klubie czy nie, człowiek staje się ubezwłasnowolniony, nie może mieć swojego zdania, bardziej myśli o tym, by zapewnić utrzymanie sobie i rodzinie, niż o realizowaniu celów sportowych. Stąd pomysł na zajęcie się działalnością pozasportową.Ma Pan dwóch synów. Czy idą w ślady taty?– Robert gra w trampkarzach starszych w Rymerze Rybnik. Trudno powiedzieć, że idzie w moje ślady, bo ja w jego wieku dopiero zaczynałem. On trenuje już parę lat. Jak mam czas, to korzystam z okazji i obserwuję jego spotkania. Młodszy, Paweł, ma siedem lat i bardzo chce iść w ślady starszego, ale życie pokaże, co z tego wyniknie.Jak Robert sobie radzi w porównaniu z tatą sprzed blisko trzydziestu lat? Na jakiej gra pozycji?– Gra na środku pomocy z „moim” numerem, czyli ósemką. Jako rodzicowi trudno mi ocenić, czy coś w piłce osiągnie.Przez całą karierę grał Pan z numerem ósmym?– Z wyjątkiem jednego klubu. W Saint-Poelten grałem z siódemką, tam taki mi przydzielono. Ósemkę miałem na koszulce w ROW-ie, w Sosnowcu, w Jastrzębiu, w Pogoni, Śląsku Wrocław, Radomsku i Rakowie.A co Pan powie o losach klubu, w którym się Pan wychował?– To, że w 1983 roku spadliśmy do III ligi, to był początek końca tamtej drużyny i klubu. Dysponowaliśmy takim składem personalnym, że z dzisiejszej perspektywy wydaje się to nieprawdopodobne. Podejrzewam, że to wszystko odbyło się w nie do końca uczciwych, sportowych okolicznościach. Po latach, gdy nabrało się doświadczenia.Chodzi Pan na mecze Energetyka ROW-u?– W poprzedniej rundzie byłem na dwóch. Na sparingu z Górnikiem Zabrze i z Koszarawą Żywiec. Uważam, że jest to ciekawa drużyna. Szczególnie dobre wrażenie zrobili w meczu z Górnikiem. W spotkaniu z Koszarawą najsprawiedliwszym wynikiem byłby remis, ale skończyło się na porażce i oby nie okazało się to kluczowe w końcowym rozrachunku.A czy liczy się Pan z taką sytuacją, że nie będzie oczekiwać na propozycję z pierwszej, drugiej ligi, tylko podejmie się podobnej pracy do tej, którą od trzech lat wykonuje trener Piotr Piekarczyk?– Niezależnie od tego, w jakiej klasie klub występuje, wiem, że obecnie przy podejmowaniu decyzji będę brał pod uwagę przede wszystkim to, czy klub jest poukładany organizacyjnie. Inaczej to nie ma sensu, człowieka zżerają nerwy, spala się, a pewnych rzeczy i tak nie przeskoczy.Której drużynie Pan kibicuje?– Każdej, w której pracowałam. Wszędzie nawiązałem jakieś przyjaźnie, zdobyłem sobie czyjąś sympatię, więc siłą rzeczy życzę tym klubom i związanym z nim osobom jak najlepiej. Śledzę więc losy tych drużyn i im kibicuję.Nie ma Pan szczególnego sentymentu do ROW-u?– Oczywiście, że mam. Zawsze, w każdym klubie, podkreślałem, że pochodzę z Rybnika. Jestem wychowankiem ROW-u i występowałem w nim od 1976 do 1989 roku. Trzymam kciuki za obecną drużynę. Myślę, że wkrótce będzie występować w wyższej klasie rozgrywkowej. Rybnik stać na to, by posiadać zespół piłkarski co najmniej w drugiej lidze.Podpis pod zdj.Piotra Mandrysza od paru miesięcy najczęściej można spotkać nie na boisku piłkarskim, ale w jego salonie fryzjersko-kosmetycznym przy ul. Kościuszki

Komentarze

Dodaj komentarz