fot. archiwum prywatne
fot. archiwum prywatne

M.R.: Kim byłeś, zanim zacząłeś podróżować? Co Cię do tego skłoniło? Jak ta Twoja droga przebiegała?

A.W.: Jestem z wykształceniem logistykiem i ekonomistą. Tak się śmieję, że te dwa dyplomy pomogły mi trochę przed wyprawą. Ale sporo angażowałem się również w wolontariat, w wydarzenia kulturalne, sportowe, były to ogromne ważne części mojego życia. I tak naprawdę ten wolontariat też mnie przyciągnął za Wielką Wodę, do Ameryk, ponieważ pojechałem w lipcu 2016 roku do Rio De Janeiro pracować jako wolontariusz w trakcie letniej wyprawy.

 M.R.: Czy jest np. jakaś lektura albo film, który Cię w szczególny sposób ukształtował, ukierunkował na podróżowanie?

A.W.: Takich filmów i książek na pewno  jest wiele. W dzieciństwie zaczytywałem się w książkach podróżniczych, czy były to książki pana Wojciecha, który boso biega przez świat. Choć nie do końca zgadzam się z jego światopoglądem, ale na pewno pomógł mi ukształtować moje marzenie o podróżowaniu. Pamiętam też, że wielkie wrażenie wywarł na mnie film „Into the wild” („Wszystko za życie” przyp. red.).  Swoją drogę polecam też książkę, na podstawie powstał ten film, jest jeszcze bogatsza i jeszcze głębsza. To jest taki klasyk. Myślę, że dla wielu osób jest on kamieniem milowym w ich podróżach.

M.R.: A dlaczego Ameryki, a nie np. Norwegia?

A.W.: Nie wiem, tutaj właśnie nie wiem skąd to się bierze. Myślę, że to jest wypadkowa tych książek i filmów, które oglądałem. Gdzieś podświadomie ciągnęło mnie do Ameryki Łacińskiej. Chociaż nie ukrywam, że równie dobrze mógłbym zwiedzać Japonię albo Indię, które również znajdują się na mojej liście marzeń takich rzeczy, które chciałbym kiedyś zobaczyć, odwiedzić. Może i tam kiedyś zawędruję.

M.R..: A czemu wędrowałeś akurat w trampkach? Czy miało to jakieś symboliczne znaczenie?

A.W.: Tak. Ja w ogóle bardzo lubiłem trampki (pewnej znanej marki z gwiazdką). Byłem do nich bardzo przywiązany, przez cały mój okres szkoły średniej czy studiów w tych butach chodziłem, no więc w Ameryce Południowej również w nich byłem. Ale kiedy już ruszyłem pieszo porzuciłem te buty na rzecz innych, np. sneakersów, które były bezpieczniejsze dla moich stóp.

M.R.: Co Cię najbardziej fascynowało w trakcie wyprawy - ludzie, poglądy, wierzenia, obrzędy, obyczaje, jedzenie czy coś jeszcze innego?

A.W.: Wszystko to, co wymieniłaś, jak najbardziej. Świat składa się właśnie z takich malutkich-dużych elementów, ale myślę, że najważniejsi byli jednak ludzie. To dla ich wyruszyłem do tych Ameryk, to ich chciałem poznawać. Ja w ogóle żyję w takim przeświadczeniu, że to właśnie ludzie tworzą miejsca. Oczywiście architektura, kuchnia są ważne, ale te wszystkie rzeczy bez ludzi nie mają smaku, są jakby zupa bez soli. Przepięknie było poznać tych ludzi. Spontanicznych, otwartych, szczerych, szczerze zainteresowanych drugim człowiekiem.

 M.R.: Ale czy w ogóle miałeś momenty zwątpienia w trakcie wyprawy?

A.W.: Tak naprawdę nie było takiego momentu, że chcieliśmy to wszystko rzucić, że chcieliśmy wrócić do Polski, gdzie twierdzilibyśmy, że to, co robiliśmy nie ma sensu. Często było ciężko, byliśmy zmęczeni, wręcz chorobliwie, wpadaliśmy do namiotu i wręcz traciliśmy przytomność w tym namiocie. Ale motywowało nas to, jakich ludzi spotkamy kolejnego dnia.

M.R.: Dlaczego na początku autostopem i czy się go nie bałeś?

A.W.: Dlatego, że ja już wcześniej podróżowałem autostopem. Dużo podróżowałem po kraju, po Polsce. Co ciekawe, nie podróżowałem w ogóle poza granicami naszego kraju. Autostop dlatego, że to świetna metoda poznawania drugiego człowieka. Ten samochodów zamienia się w taki mini-konfesjonał. Kierowca, przekonany, że już nigdy nie spotka tego autostopowicza, bardzo często otwiera się do takiego poziomu, że nigdy i przed nikim by się tak nie otworzył. Gdy jeździ się stopem, można posłuchać naprawdę niesamowitych historii, które głęboko zapadają w sercu.

Czy się bałem? Tak, uważam, że tylko głupcy się nie boją. Istotne jest jednak, żeby nas ten lęk nie sparaliżował. Najistotniejszy i najtrudniejszy jest ten pierwszy krok, a potem los już zaczyna nam sprzyjać. Świat jest pełen dobrych ludzi. Ja naprawdę głęboko wierzę w to, że  95 proc. ludzi na świecie to są dobrzy ludzie – tylko media wmawiają nam, że świat jest pełen złych ludzi. I ci dobrzy ludzie na pewno nam pomogą, wyciągną do na rękę.

M.R.: Czy tęskniłeś za Polską?

Tak. Szczególnie tęskniłem za polską mową. Nie mogłem wylać tego wszystkiego, co leży mi na sercu. Dlatego jeszcze przed wyprawą szukałem Polaków, co bardzo mi pomogło. Szukałem misjonarzy, którzy tam mieszkają – w ogóle misjonarze są fantastycznymi ciekawymi bardzo osobami. Tam mogłem wymówić wszystkie swoje myśli po polsku. Tęskniłem oczywiście za rodziną, przyjaciółmi. Globalna wioska była pomocna, ale nigdy nie zastąpi realnego kontaktu.

Oczywiście tęskniłem również za Polską kuchnią! 

M.R.: A czy uważasz się za człowieka odważnego?

A.W.: Nie mnie to oceniać. Nie chcę się określać. Nie wiem czy jestem odważny, Ty mi powiedz….

M.R.: Ile szliście w ciągu dnia?

A.W.: Kiedy ruszyłem sam z Panamy, nie robiłem planu dokąd dojdę, ile km zrobię – czułam się całkowicie wolny w trakcie tej wyprawy. Natomiast gdy dołączyła do mnie Ola, to zdecydowaliśmy się na noclegi w wioskach, miejscowościach, z uwagi na bezpieczeństwo. Zazwyczaj szliśmy około 35-40 km w ciągu dnia.

M.R.: Autostop czy podróż piesza?

Obie formy są ciekawe. Podróż piesza sprawia, że poznajemy mniej ludzi, ale zdecydowanie dokładniej. Świat to nie tylko obraz, ale też dźwięki, zapachy, a kiedy idziesz pieszo – wszystko do ciebie dociera, każdy impuls do ciebie dociera. Wędrówka piesza jest zdrowa, ekologiczna, poznaje się ludzi, świat – same plusy.

M.R.: Pięknie o wszystkim opowiadasz, ale wyobraź sobie teraz hipotetyczną sytuację – że masz możliwość przejścia tej trasy ponownie, w identycznej formie, z identycznymi przygodami? Czy zrobiłbyś to bez wahania czy jednak masz jakieś wątpliwości?

A.W.: Nie zrobiłbym tego jeszcze raz. Ja nie miałem do końca świadomości, przez jakie tereny przechodziliśmy, przez jakie miejscowości my się poruszaliśmy. Dopiero po powrocie do kraju przeczytałem o niektórych miejscach i okazało się, że były to ekstremalnie niebezpieczne lokacje i mamy dużo szczęścia, że nic nam się tam nie stało. Dużo nas to nerwów psychicznych kosztowało, więc chyba przez tamte rejony byśmy nie przeszli. ALE! To też jest kwestia problematyczna, bo np.  coraz częściej myślimy o tym, żeby przejść Amerykę Południową pieszo. Z jednej strony mówię, że tam byśmy nie poszli, a z drugiej już planujemy trasę przez tereny, które też nie należą do najbezpieczniejszych.

M.R.: Czyli z podróży prędko byście nie zrezygnowaliście?

A.W.: Na razie na pewno nie. W końcu nie bez powodu droga po hiszpańsku oznacza narkotyk. 

M.R.: A właśnie - jakie narkotyki polecasz? Czy żułeś kokę?

A.W.: Ja narkotyków nie zażywam. Kokę żułem, ale to są liście, które nie są narkotykami. Bardzo fajne są herbartki z koki, które świetnie działają na chorobę wysokościową.

M.R.: Czy w trudnych, skrajnych momentach, modliłeś się do Boga o pomoc – jakiegokolwiek? Czy wzywałeś jakąś siłę wyższą czy liczyłeś tylko na siebie?

A.W.: Wiesz co, ja nigdy nie byłem wielkim katolikiem. Ale kiedy wyjechałem do Ameryki Łacińskiej, to dostrzegłem, że kościoły są tam tworzone przez wspólnotę, wyglądają zupełnie inaczej niż w Polsce. W trakcie podróży miałam okazję przesłuchać biblię – jest rewelacyjna wersja w wersji audiobooka. Czasem w drodze zastanawiałem się, czy ktoś mnie nie prowadzi, bo były momenty, kiedy tak to odczuwałem. Natomiast nie mogę powiedzieć, że powróciłem z podróży jako wielki katolik.

M.R.: Czy uważasz, że takie chodzenie po świecie to forma dewiacji, czy może to ludzie żyjący „normalnie” mają jakiś problem?

A.W.: Ani jedno, ani drugie. Podróżnicy to ludzie spełniający swoje marzenia. I to jest super, że udało im się to zrobić. My, podróżnicy, nie zachęcamy innych do podróży na siłę, bo często może to być wtedy ucieczka przed problemami. My jedynie inspirujemy do tego, żeby spełniać swoje marzenia.

Liczby globtrotera

Prawie 12 000 km pieszo, 9 krajów, 19 par butów oraz wielka miłość. Arek, aby jeszcze lepiej poznawać świat, postanowił od Panamy przemierzać go na piechotę. Na południu Meksyku poznał miłość swojego życia – Aleksandrę Synowiec, z którą dotarł pieszo aż do Kanady. Razem zmierzyli się z niebezpieczeństwami drogi, mrozami, pustyniami, ruchliwymi metropoliami itp.

 

Rozmawiała: Martyna Robek.

Linki do stron Arka i Oli:

https://www.facebook.com/StonesOnTravel

http://stonesontravel.com/

https://www.instagram.com/stones_on_travel

Galeria

Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt

Komentarze

Dodaj komentarz