A co z sumieniem?


Jego wcielono do Luftwaffe, a żonie, Marii, do pomocy w gospodarstwie przysłano ukraińskiego niewolnika Iwana. Siostra szwagierki, Marta, zaraz po skończeniu szkoły powszechnej przyszła niańczyć dzieci.Po nowym roku dało się wyczuć, że front zbliża się milowymi krokami. W połowie stycznia władze okupacyjne rozwiesiły we wsi obwieszczenie o zakazie wychodzenia w niedzielę do kościoła. Huk armat i bombardowania stały się chlebem powszednim tej mroźnej zimy.19 stycznia dzień był mroźny, ale słoneczny. Przed południem Marta wyszła z dziećmi na dwór. Krępy Ukrainiec na widłach wysoko uniesionych nad głową przenosił kopy siana ze stodoły do chlewa. Gdy z pustymi wracał z powrotem, śmiał się na cały głos i delikatnie rzucał śniegiem w stronę sanek z maluchami. Marta za każdym razem otrzepywała je i podwiązywała wyżej czerwonych nosów szaliki, żeby berbecie nie złapały lodowatego powietrza. Tu, na wsi, kobiety przestrzegały słów doktora Mendego: "Po pierwsze - ciepła głowa, po drugie - ciepłe nogi". Powtarzał to od dziesiątek lat. Doktor Francik, bo do kobiet zwracał się per Francka, a do mężczyzn - Francik. Taki bezceromonialny rodzaj zbratania znanego na cały powiat medyka z ludem roboczym.- Cicho jak na pustyni - wrzasnął Iwan, ostatni raz wychodząc z chlewa. I znów huknął tym swoim gromkim śmiechem, aż z ogrodu poderwała się gromadka wron.Rzadko bywał poważny. Drobny, czerniawy, a w robocie twardy jak końskie kopyto. Sam tak o sobie powiedział. Prawie codziennie, gdy tylko rano minęła godzina policyjna, wyjeżdżał na kopalnię "Emma Grube" do Radlina po węgiel.Tego styczniowego dnia też szykował się po węgiel. Jedną ręką prowadził konia za uzdę, a rozcapierzonymi palcami drugiej wyczesywał resztki siana z włosów. Od jakiegoś czasu, gdy wyjeżdżał, nic nie jadł. Wypijał garnek świeżo udojonego mleka, po czym jakoś tak nieszczerze rozwodził się nad pożytkami z takiego śniadania. Że niby mleko najważniejsze, a chleb wystarczy potem. Pół bochenka zabierał w płóciennym worku na drogę. Dopiero później wydało się, skąd ten cały teatr. Teraz też rzucił umorusane zawiniątko na wóz, podciął konia i ruszył.Do domu wrócił po dziewiątej wieczorem. Dzieci już spały. Marty nie było w kuchni, a Maria szeptem rozmawiała z Szymonem - górnikiem z "Emmy", który wraz z żoną i piątką dzieci zajmował w domu Chorowskich dwie izby z kuchnią na piętrze. Choć dzień był słoneczny i minął spokojnie, wszyscy byli jacyś nieswoi. Ludzie we wsi opowiadali, że od Pszczyny ciągną jakieś kolumny. Jedni mówili o wojsku, inni o niewolnikach. Tysiące ludzi.Właśnie Iwan kończył swoją porcję chleba ze słoniną, gdy z sypialni wleciała do kuchni Marta. - Cicho, cicho! - wołała na cały głos i przyskoczyła do okna. Szymon z Marią zamilkli, Iwan odłożył jedzenie, Marta chuchaniem rozmrażała pospiesznie szybki. Wszyscy w milczeniu stanęli przy oknie. Od ulicy Pszczyńskiej narastał chrobot miażdżonego tysiącami stóp zmarzniętego śniegu.Marta Sobala: Do dziś w najgorszych snach słyszę ten straszliwy chrzęst. Noc była gwiaździsta i jasna od księżyca. Z samego przodu więźniowie odziani w łachmany ciągnęli olbrzymią stalową klatę na kołach, wewnątrz której szły ujadające wilczury. To był chyba taki okrutny straszak. Ci nieszczęśnicy cały czas widzieli i słyszeli te wytresowane do zabijania bestie. Wystarczyło leciutko unieść tę klatę bez podłogi, a rozjuszone potwory rzuciłyby się na ludzi. Idący po bokach kolumny esesmani też prowadzili na smyczach psy. Szczuto nimi upadłych na ziemię więźniów. Jeśli któryś nie miał siły wstać, rozszarpywał go wilczur, a esesman dobijał strzałem w głowę lub serce.Maria z Martą i Iwanem stali tak przy oknie do rana. Dzieci cały dzień spędziły w sypialni z zasłoniętymi oknami. W ciągu trzech dni ulicą Pszczyńską przeprowadzono w kierunku dworca kolejowego w Wodzisławiu 25 tysięcy więźniów z ewakuowanego KL Auschwitz - Birkenau. Pod koniec tej hekatomby co kilkadziesiąt metrów w rowie leżał trup. Później historycy nazwali ten ostatni akt hitlerowskiego bestialstwa Marszem Śmierci.Trzeciego dnia po południu było już cicho. Iwan znów z półbochenkiem chleba wyruszył po węgiel do Radlina, a w jego zastępstwie chlewem zajęły się kobiety. Maria doiła krowy i karmiła świnie, Marta znosiła ze stodoły siano i słomę. Czas najwyższy podścielić żywiźnie, bo przez trzy ostatnie dni nikt nie miał głowy do tej roboty. Nie zamknęły zaraz chlewa, gdyż trzeba było jeszcze później koniom zanieść wody. To już pewnie spadnie na Iwana. Właśnie wrócił z "Emmy" i opowiadał, że proboszcz z paroma mężczyznami pozbierał trupy z drogi i zakopali je w zbiorowej mogile na cmentarzu parafialnym. A tak w ogóle we wsi cicho. Ludzie coś zmarkotnieli i pozamykali się w chałupach.Mróz zelżał. Dni zrobiły się teraz szare i wilgotne. Wieczór przyniósł czerwone pręgi na zachodzie, co wróżyło wiatry. Marta pospiesznymi ruchami wyciągnęła wiadro ze studni i ruszyła w stronę stajni. Od szopki z węglem dochodził dziwny odgłos. Coś pomiędzy rzężeniem a jękiem. Podeszła bliżej, nadstawiła uszu, ale nic. - Jest tam kto? - zapytała przestraszonym głosem. Gdy podeszła do samego węgla, czyjaś ręka złapała ją za nogę.Maria Chorowska: W pierwszej chwili nie mogliśmy z niej wydobyć, co się wydarzyło. Stała w kuchni, palcem pokazywała w stronę zabudowań gospodarskich i na cały głos wrzeszczała: "Tam, tam". Myśleliśmy, że złodziej, bo wtedy ludziom brakowało jedzenia. Ale ona kiwała głową, że nie i cały czas wywrzaskiwała to swoje: "Tam, tam." Dopiero Szymon trochę oprzytomniał, poleciał do siebie na górę i przez otwarte okno po niemiecku zapytał, czy tam ktoś jest. Rzeczywiście, na węglu coś się poruszyło i wyraźnie dało się słyszeć jakieś pojękiwanie.Iwan zbudzony wrzaskiem Marty bez słowa ruszył na podwórko. W domu wszyscy nasłuchiwali z zapartym tchem. Iwan wyraźnie z kimś po cichu rozmawiał, potem słychać było, jak się z czymś mocuje i skrzypnęły drzwi od stodoły. Po kilkunastu minutach wrócił. Na ubraniu i rękach miał krew. Wziął ze stołu niedojedzony chleb, na piecu postawił mleko i zapytał Marię, czy ma jakiś stary koc albo coś innego do przykrycia. Potem pozbierał to wszystko i ruszył na dwór.- Tam jest niedobity więzień - powiedział na odchodnym. - Francuz. Chyba umiera.Rano pierwszy do stodoły poleciał Szymon. Dogadał się z więźniem, bo przed wojną jakiś czas pracował na kopalni we Francji. Mężczyzna miał jakieś sześćdziesiąt lat i pochodził z Marsylii. Na ul. Pszczyńskiej upadł i nie potrafił się już podnieść. Niemiec szczuł go psem i kopał, ale on nie umiał wstać. Wtedy esesman strzelił mu w serce, nogą zepchnął do rowu i pobiegł na swoje miejsce w konwoju. Zamiast serca przestrzelił więźniowi tylko lewe ramię. Dziadek - tak go później z powodu wieku nazwali mieszkańcy domu Marii Chorowskiej - nieruchomo leżał do momentu przejścia jego kolumny. Potem odczołgał się w stronę zabudowań ludzkich. To było drugim, do którego trafił. W pierwszym ludzie dali mu jedzenie, skarpety na ręce i nogi, i kazali odejść. Resztkami sił doczołgał się do szopki z węglem na podwórku Marii Chorowskiej i uczepił buta Marty.W południe Iwan poszedł do stodoły. W sianie wydrążył coś w rodzaju szybu, którego dno wymościł starymi ubraniami. Opuścił tam Dziadka i przyniósł mu jedzenie. Gorące mleko z rozpuszczonym masłem i suchy chleb. Zabronił kaszleć i wychodzić na zewnątrz.W domu zaczęły się dni strachu i niepewności. Szymon nie wytrzymał i po tygodniu uciekł z rodziną do krewnych w Jastrzębiu. Wiedział, co by Niemcy zrobili z mieszkańcami tej zagrody, gdyby ich ktoś zadenuncjował lub policyjny pies wytropił oświęcimiaka w stodole. Sąd polowy na miejscu i kula dla każdego dorosłego, a dzieci, w najlepszym razie, do przytułku dla sierot.Po kilku dniach Iwan znalazł Dziadka rozpalonego gorączką. Kaszel się wzmagał, a z przestrzelonego ramienia nadal sączyła się krew. Nie tknął jedzenia, tylko pił. Wieczorem strapiona gospodyni kazała przynieść go do domu. Był półprzytomny. Meldował się jak podczas obozowego apelu i pełnym głosem wykrzykiwał po niemiecku swój oświęcimski numer.Przesiąknięte krwią ubrania przymarzły do ramienia Dziadka. Ciężko oddychał i dusił go kaszel. Maria nagotowała wody i przyszykowała płócienne pasy z prześcieradła. Wraz z Martą obmyły szarym mydłem przestrzelone ramię i zawinęły opatrunkiem. Palce u nóg i rąk były czarne od przemarznięcia.W domu nastał nowy porządek. Codziennie wieczorem Iwan przenosił Dziadka ze stodoły do domu, a wczesnym rankiem z powrotem opuszczał go do siennego szybu w stodole. Wymyślili kilka scenariuszy dekowania więźnia. Nie mogły go zobaczyć dzieci. Podczas jego pobytu w domu Marta cały czas siedziała przy oknie i pilnowała podwórka. Gdyby zbliżał się ktoś obcy, Dziadek miał przejść do pustej izby obok kuchni, w której okna zasłonięto workami. Klucz Maria nosiła przy sobie. Jeśli więzień przebywał w stodole, a obcy pojawiłby się na podwórku, natychmiast ktoś musiał włączyć sieczkarnię, żeby zagłuszyć kaszel Dziadka. W domu rolę tłumika kaszlu miał pełnić młynek do mielenia zboża. Nawet przed najbliższymi ani słowa o gościu. Przesiąknięta krwią kurtka z przyszytą na plecach kostką pasiastego materiału poszła do pieca. Maria przywiozła od doktora Mendego z Wodzisławia potrójną porcję „epitenzalbe”. Doktor Francik nie uznawał innej maści. Na wrzody - ichtiolowa, na wszystko inne „epitenzalbe”. Najlepsza na odmrożenia.W drugą niedzielę lutego kłopot w domu. Jakoś na razie nikomu obcemu nie udało się trafić na Dziadka, choć czas był już taki, że na podwórku raz pojawiali się Niemcy, raz Rosjanie. Tych drugich jak ognia bał się Iwan. Był dezerterem. - Jednego dnia przyjdą i strzelą mi w łeb - powiedział kiedyś do Marii, gdy zabierali ze stodoły słomę dla koni. - Ubijut kak sobaku - powtórzył.Ale kłopot przyszedł skądinąd. Podczas wyjazdów po węgiel do Radlina Iwan spotkał na "Emmie" ukraińskich niewolników. Byli tu więźniami obozu pracy. Za miskę zupy harowali po dwie dniówki. Niektórzy z wycieńczenia nie umieli ustać na nogach. To dla nich Iwan wywoził chleb. W tę druga niedzielę lutego zrobiło się jakoś cieplej i słońce wyszło zza lasu. Po obiedzie Maria z Martą i dziećmi poszły w odwiedziny, a Iwan wskoczył na rower i ruszył do Radlina. Późnym popołudniem w domu matki Marii pojawił się niemiecki policjant. Wszyscy struchleli ze strachu, a Marii przeleciały przez głowę najczarniejsze myśli.- Byłam pewna - wspomina - że znaleźli Dziadka. - Popatrzyłam na matkę i dzieci, jakbym się miała z nimi żegnać na zawsze. Ale rozwrzeszczany Niemiec pytał o Iwana. Kto mu pozwolił odjechać z domu? Skąd miał rower i chleb? Czy jestem pewna, że wróci z powrotem? Matka tłumaczyła policjantowi, że młoda i głupia, ale dobra i trzeba ją pouczyć. Że męża ma na wojnie i nic złego nie chciała zrobić. Dał się jakoś udobruchać.Iwan wrócił późną nocą pieszo z podbitym okiem z Radlina, a następnego dnia furmanką oboje jechali po węgiel i rower na kopalnię "Emma". Tu jeszcze raz Marii dostało się od Niemców za ukraińskiego niewolnika. - Germańskie sobaki - mruczał pod nosem Iwan, ściskając pod pachą wyschnięty na kość chleb dla braci - niewolników.Francuz siedział na ryczce przy piecu i cerował worki na zboże. Maria już jakiś czas temu wpadła na pomysł, żeby dzieciom wmówić, że to ich dziadek - opa Wiktor. I tak się do niego zwracały. Chwila nieuwagi Marty czatującej przy oknie, a w progu domu stoi niemiecki policjant. Od jakiegoś czasu łazili po chałupach w poszukiwaniu mężczyzn zdolnych do wysłania na wojnę. Sprawdził się wymyślony przez Iwana i wielokrotnie przećwiczony scenariusz awaryjny.- Mąż na wojnie, a w domu został rosyjski niewolnik i teść niemowa, trochę... - tu Maria zakręciła kółeczko przy skroni.- Ja, ja, gut - wołał Niemiec - gdy Dziadek próbował się z nim czule witać.- Opa, opa - wołały dzieci do Francuza.Gdy Niemiec wyszedł, Maria pospiesznie szarpnęła prawy rękaw jego koszuli w dół. Policjant nie zauważył, jak podczas próby wylewnego powitania Dziadkowi wychynął spod mankietu kawałek obozowego numeru. Marta zaraz przeszyła ciaśniej guzik przy rękawie, żeby na przyszłość zabezpieczyć się przed bystrzejszym policjantem.Po tej przygodzie Iwanowi wrócił dawny humor. Kazał opowiadać Francuzowi o jego fabryce czekolady i winnicach w Marsylii a także plantacji pomarańczy w Tunisie. Po raz setny usłyszeli o jego synu inżynierze i pomarańczach jak dwie pięści.- Jak dwie pięści - żartował Iwan i żartobliwie się odgrażał: - A po wojnie będziemy chodzić po tej twojej fabryce z pyskami usmarowanymi czekoladą. Wino będziemy pić garncami, a pomarańcze żreć jak świnie kartofle.- Kartoszki, kartoszki - powtarzał Francuz, a dzieci za nim, i wszyscy wybuchali śmiechem.W pierwszych dniach kwietnia - powiat wodzisławski był już wyzwolony - na podwórko wjechał rosyjski gazik wojskowy. Czterech żołnierzy z pepeszami w ręku weszło do kuchni. Szukali "Germańcow". Gdy Maria wytłumaczyła, że we wsi nie ma już Niemców, pijany sierżant podszedł do Dziadka: - Smatri w głaza - powiedział do niego. Maria pospiesznie wytłumaczyła, że to francuski więzień z obozu koncentracyjnego, a ten zaraz podciągnął rękaw i pokazał tatuaż na przedramieniu. - Charaszo, charaszo - Rosjanin klepnął go po bratersku w policzek. - A ty kto - nagle zwrócił się do Iwana... Maria przypomniała sobie słowa Ukraińca: "Ubijut kak sobaku"Kilka minut później podwórkiem szarpnęły dwie krótkie serie z pepeszy. Gdy odjechali, Dziadek wyszedł z dziećmi przed dom. Obok północnego węgła stodoły usypany był kopczyk gliny.I po niego niedługo ktoś przyszedł od strony Jastrzębia. Chudy, czarny, nieogolony. Rozmawiali chwilę na podwórku, a potem Wiktor - tak już teraz do niego mówili w domu - powiedział do kobiet, że musi wracać do Francji. Leczone maścią doktora Mendego palce goiły się powoli, ale jeszcze ropiały. Wiktor wycinał przody z butów po Iwanie i dyktował Marii swój francuski adres, imię, nazwisko i datę urodzenia. A potem ze spuszczoną głową słuchał jak mu tłumaczyły, żeby jeszcze został do końca lata, to wydobrzeje. Nie posłuchał. Kleknął, wycałował je po rękach i z głośnym płaczem poszedł za swoim obozowym kompanem.Nigdy już nie dał znać o sobie. Maria z Martą są pewne, że nie przeżył powrotnej tułaczki do Francji. Do dziś modlą się za spokój jego duszy. Pozostał po nim skrawek papieru z pospiesznie zapisanym adresem i małe, eleganckie etui z przyborami do manicure."Bałam się strasznie o dzieci i pozostałych domowników - zapisała w swoich powojennych wspomnieniach Maria Chorowska - ale jak go było odesłać na ten zabójczy mróz. A co wtedy z sumieniem"?Pani Maria do dziś mieszka przy tej samej ulicy, co wtedy, tylko po wojnie przemianowano ją na Wodzisławską. Nie ma też już starego domu po mężu, Ludwiku Chorowskim. Pochłonęły go szkody górnicze i kopalniana hałda. Pod nią spoczywają kości Iwana i ostatni ślad stopy odchodzącego z głośnym płaczem Wiktora. Dziś ma 83 lata i co wieczór wspomina ich przy różańcu. Przy każdym spotkaniu z Martą od ponad pół wieku zastanawiają się, czy Francuz - Dziadek wrócił do swoich winnic i fabryki czekolady w Marsylii. I jak sobie anieli radzą w niebie z głośnym śmiechem Iwana. Bo po tej ziemskiej katordze, nawet taki potępieniec jak on, musiał tam trafić.

Komentarze

Dodaj komentarz