Placz i plac
Placz i plac


– Moimi rękami zlikwidowano żłobek, potem pozbyto się mnie, choć wiele mi obiecywano. Bolało, ale starałam się zapomnieć, jednak nasi włodarze ciągle mi o tym przypominają. Ostatnio pozwali mnie z powodu kosztów sądowych, z których sąd mnie zwolnił. Ścięło mnie to z nóg – mówi zapłakana kobieta. 27 kwietnia przyszła na sesję, żeby się wyżalić. Ewa Lesiewicz przez 18 lat była szefową żłobka, który zlikwidowano w 2003 roku, już za kadencji prezydenta Adama Krzyżaka. Sprawę prowadził wiceprezydent Jan Serwotka. Początkowo dyrektorka nie zgadzała się z decyzją o likwidacji, ale, jak mówi, otrzymała propozycję nie do odrzucenia. „Chce pani pracować do emerytury, to nie będzie pani przeszkadzać w likwidacji żłobka” – miała usłyszeć.Kij i marchewka– Cytuję wiceprezydenta Serwotkę – mówi Ewa Lesiewicz. Przyznaje, że zaproponowano jej posadę pracownika socjalnego w miejskim ośrodku pomocy społecznej i najniższą pensję, ok. tysiąca złotych. Gdy złożyła skargę do prezydenta Krzyżaka, zaproponowano jej trochę wyższą kwotę. Wahała się, ale nie przyjęła oferty, bo uważała, że po takich niesnaskach współpraca nie będzie się dobrze układała. Mówi, że nie dała się upokorzyć. – Skoro obiecali mi, że jak zlikwidują żłobek, dadzą mi dobrą pracę, to mieli moralny obowiązek wywiązać się z tej umowy. A ja poza propozycją z MOPS-u nie dostałam żadnej innej – mówi rozżalona. Ostatecznie przeszła na zasiłek dla bezrobotnych, wynoszący wówczas ok. 800 zł, czyli niewiele mniej niż pensja, którą zaproponowano jej w MOPS-ie.Żłobek zlikwidowano w grudniu 2003 roku, ale pani Ewa jeszcze przez kolejny miesiąc wykonywała prace związane z wygaszeniem placówki w ramach umowy-zlecenia. Gdy się z tym uporała i odrzuciła ofertę pracy w MOPS-ie, wystąpiła do sądu pracy, domagając się odprawy w wysokości 8 tys. zł wraz z odsetkami oraz uznania umowy-zlecenia jako umowy o pracę. Temida oddaliła te wnioski, nie obciążyła jej jednak kosztami sądowymi. Pani Ewa już chciała zamknąć ten rozdział. Emerytury, jak mówi, doczekała wprawdzie na bezrobociu, przez co kwota jest niższa, nie dostała odprawy, a przepracowała całe dorosłe życie. – Nie umiem sobie z tym poradzić i zapomnieć, ale powracanie do tej sprawy nie ma już sensu. Tym bardziej boli to, co teraz się wydarzyło – mówi rozżalona.Robota radcyW środę, 26 kwietnia, otrzymała wezwanie do sądu okręgowego na rozprawę w kwestii zwrotu kosztów sądowych. Początkowo myślała, że to jakaś pomyłka. Okazało się jednak, że miasto żąda od niej zwrotu kosztów poprzedniego procesu, choć sąd zwolnił ją z tej opłaty. Co więcej, gmina zażądała obciążenia jej kosztami nowej sprawy w wyższej instancji. – Nie mogłam w to uwierzyć. Od razu przybiegłam na sesję. Chciałam, żeby radni wiedzieli, jak nieetycznie zachowują się władze miasta. Żądają ode mnie pieniędzy, choć pozbawiły mnie możliwości ich zarabiania. To jest skandal – mówi. Zarówno prezydent Krzyżak, jak i wiceprezydent Serwotka utrzymują, że dowiedzieli się o tym na sesji. Twierdzą, że z takim wnioskiem wystąpiła pani radca prawny urzędu Ada Tatarczyk-Makówka, ale oni nie mieli o tym pojęcia.– Zarzucanie mi, że panią szykanuję, jest nieuzasadnione. Mój związek z tą sprawą jest tylko taki, że podpisałem pani Adzie Tatarczyk-Makówce moje pełnomocnictwo – mówi prezydent. Prawniczka magistratu przyznała, że złożyła zażalenie na własną rękę. – Koszty sądowe należą się gminie – dodała, ale nie była w stanie podać radnym, o jaką kwotę chodzi. Być może będą to grosze. Już po zakończeniu sesji Jan Serwotka zapewnił nas, że nie ma zamiaru ściągać od Ewy Lesiewicz tych pieniędzy, nie wie zresztą, jakie by one były. Ostatecznie prezydent Krzyżak, z oporami, ale jednak oświadczył, że nakaże wycofać sprawę z sądu.
Tekst i zdjęcie: BEATA KOPCZYŃSKA

Komentarze

Dodaj komentarz