Marian Hudek odpoczywa po morderczej wspinaczce. Zdjęcie: Marian Hudek
Marian Hudek odpoczywa po morderczej wspinaczce. Zdjęcie: Marian Hudek

Wyprawa ruszyła wiosną 2007. Trójka himalaistów ze Śląska: Marian Hudek z Jastrzębia Zdroju, Roman Dzida z Czechowic-Dziedzic oraz Robert Rozmus z Tychów postanowili zdobyć Mount Everest od strony północnej, czyli trudniejszej. Marian Hudek był siódmym Polakiem, który wszedł na ten szczyt od tej strony.

Kondycyjne wprawki
– Najpierw zafascynowały mnie polskie Tatry. Później przyszła kolej na Alpy i trekkingi w Himalajach – mówi Hudek. Pod koniec lutego 2004 roku wraz z synem Krzysztofem wyruszyli na trekking, którego punktem docelowym była główna baza pod Mount Everest (5400 m n.p.m.), skąd wyruszają wszystkie ekipy podejmujące próbę zdobycia szczytu. Wspinaczka trwająca około dwóch tygodni miała pomóc w przyzwyczajeniu się do wysokogórskiego klimatu. Po raz drugi podziwiali górę w całej okazałości 2 października 2006 roku, stojąc na szczycie Cho Oyu – szóstej góry świata. Jednak prawdziwym sprawdzianem wytrzymałości fizycznych i psychicznych jest wspinaczka na szczyt.
– To trudna i kosztowna wyprawa. Wymaga solidnego przygotowania– mówi jastrzębski himalaista.
Najlepszy okres, w którym można rzucić wyzwanie największej górze świata, rozpoczyna się na początku maja i trwa przez około 25 dni. To pora przedmonsunowa. Przez pozostałą część roku zdobycie Mount Everestu jest prawie niemożliwe z powodu bardzo złych warunków pogodowych. Nagłe załamania aury, huraganowe wiatry, bardzo niskie temperatury, a do tego ogromna wysokość (8850 m n.p.m.) i kłopoty z oddychaniem.

Tam i z powrotem
Pierwszy etap podróży rozpoczął się 2 kwietnia. Przelot składał się z trzech etapów: Kraków – Frankfurt – Katar – Katmandu. Do Nepalu ekipa dotarła w nocy z 3 na 4 kwietnia. W Katmandu spędzili trzy dni. Ten czas poświęcili na uzupełnienie brakującego sprzętu do wspinaczki. Priorytetem był zakup butli i masek tlenowych, co przysporzyło niemałych kłopotów. Ekipa składała się z trzech Polaków i dwóch Szerpów. Dotarcie do głównej bazy zabrało im sześć dni. Następnie z jakami, poprzez bazę pośrednią (Middle Base Camp – 5800 m), wyprawa przedostała się do tzw. bazy wysuniętej ABC (6400 m n.p.m.). Na takich wysokościach ludzki organizm nie potrafi się regenerować i każdy dzień przynosi stopniowy ubytek sił. Droga na szczyt wiodła przez trzy obozy przejściowe: na wysokości 7 tys. m, 7600 m i 8300 m. Transportem i rozbijaniem namiotów w kolejnych obozach zajmowali się Szerpowie. Przygotowanie do ataku szczytowego wymaga kilku wejść aklimatyzacyjnych, które odbywają się stopniowo na coraz to wyższe wysokości: pierwszy obóz i z powrotem, potem drugi obóz i z powrotem i tak kilka razy.

Strefa śmierci
Początek maja przyniósł ze sobą pierwsze tzw. okno pogodowe – 7 maja postanowiłem rozpocząć atak szczytowy. Wraz z Szerpą Mingmą Tembą ruszyliśmy w górę – relacjonuje Marian Hudek.
Pierwszy obóz na wysokości 7000 m, na Przełęczy Północnej. Ten odcinek jest bardzo stromy, oblodzony i ośnieżony i trudno go pokonać. Jedynym zabezpieczeniem jest tam lina „poręczowa”, która znacznie ułatwia wspinaczkę. Wspinaczka kończy się w obozie ll, na wysokości 7600 m. Dwieście metrów wyżej zaczyna się tzw. strefa śmierci, w której przebywanie dłuższe niż 48 godzin grozi utratą życia. Niestety 9 maja nastąpiło załamanie pogody. Bardzo silny wiatr uniemożliwia dalszą wspinaczkę.
– Miałem wrażenie, jakby nasze namioty zaraz miały pofrunąć razem z nami w niebo. Śniegu było tak dużo, że namioty trzeba było raz po raz odkopywać. Ostatecznie podjęliśmy decyzję o powrocie do bazy ABC – relacjonuje himalaista.
Po dwóch dniach Hudek podjął kolejną próbę wejścia na szczyt. 13 maja dotarli do drugiego obozu, a po noclegu do obozu trzeciego na wysokości około 8 300 m. Rozbicie tam namiotu w wietrznych warunkach, przy temperaturze -30 stopni C, to niemały wyczyn.
Ostateczny etap ataku na szczyt rozpoczął się w nocy. Trzeba ruszyć tak wcześnie, by rano być na szczycie i trafić na dobre warunki pogodowe. Około godziny 22 krok za krokiem, rozświecając ciemności tylko lampką czołową, zmierzali do góry. Około 7 rano dotarli na szczyt. Radość wymieszana z niesamowitym zmęczeniem. 30 minut czasu, kiedy można się rozkoszować widokiem i osiągnięciem celu. Potem trzeba schodzić.
Zabrakło herbaty i trzeba było wytrzymać 11-godzinny marsz do obozu z potwornym pragnieniem. Marian Hudek spędził w bazie ABC cztery dni, czego szybko pożałował, ponieważ nie mógł tam zregenerować utraconych podczas wspinaczki sił. Chciał poczekać na współtowarzyszy wyprawy, atakujących właśnie szczyt, którzy posiadali sprzęt niezbędny do porozumiewania się z ze światem. – Powiedziałem sobie, że nie zejdę dopóki nie zadzwonię do domu, do rodziny – mówi Hudek.

Komentarze

Dodaj komentarz