U celu podróży przed katedrą św. Jakuba. Zdjęcie: archiwum prywatne Piotra Kopacza
U celu podróży przed katedrą św. Jakuba. Zdjęcie: archiwum prywatne Piotra Kopacza

Przychodzi taki moment w życiu człowieka, kiedy zaczyna sobie zadawać pytania: Czy wszystko w życiu mi się poukładało? Czy zrealizowałem marzenia? Leszczynianin Piotr Kopacz, pod wpływem takich refleksji, wsiadł na rower i pojechał do grobu apostoła Jakuba. Na życiową pielgrzymkę i po religijną odnowę. –W gazecie trafiłem na reportaż o pielgrzymowaniu do grobu św. Jakuba. Przeczytałem go od deski do deski, a na koniec stwierdziłem, że też bym chciał znaleźć się na tym historycznym szlaku pielgrzymów – mówi.
Kupił dobry rower, do tego cały potrzebny osprzęt. Był rok 2006. We wrześniu ruszył w drogę. Z ekipą studentów, podróżujących busem, dotarł do Sant-Jean-Piede-Port na granicy francusko-hiszpańskiej. Tu przesiadł się na rower, kierując się na Santiago de Compostela w Portugalii. Pedałował przez 20 dni w spiekocie, deszczu, walcząc z wzniesieniami i własnymi słabościami. – Do pokonania miałem dystans tysiąca kilometrów. Założyłem sobie, żeby codziennie przejechać 60-80 km – opowiada Kopacz. W praktyce jednak okazało się, że założenia swoje, a życie swoje. Najpierw zaczął zrzucać bagaż i odsyłać go do domu. Ze startowych 60 kg ostało się 40. Potem jeszcze pomylił drogę. Do tego doszło załamanie formy. Wszystko przez górzysty teren. – Górki i upał dały o sobie znać.
Zawziąłem się jednak w sobie i postanowiłem: nie zatrzymam się. Będę pchał rower, byle do przodu – relacjonuje. Po pięciu godzinach i przejechaniu 40 km dotarł do hiszpańskiego miasteczka Hasparren. W kolejnych dniach pokonał jeszcze mniej kilometrów. Do formy wrócił siódmego dnia. – W końcu złapałem rytm i osiągałem zakładane odległości – mówi. Wreszcie 20. dnia zobaczył wieże katedry Santiago. 22 września o godz. 9.30 dotarł na centralny plac przed katedrą św. Jakuba i odetchnął z ulgą. – Spełniło się moje marzenie, dotarłem do celu. Niebo przywitało mnie deszczem. Udałem się do biura po compostelkę, czyli dyplom potwierdzający odbycie pielgrzymki zgodnie ze wszystkimi regułami – relacjonuje. Po doprowadzeniu się do porządku nadszedł czas na wizytę u św. Jakuba. Trzeba wejść za ołtarz, gdzie stoi pozłacana figura świętego i jak każe zwyczaj, objąć go za ramiona i wypowiedzieć życzenie. – Przy figurze stoi zakonnik z paczką obrazków z patronem katedry i bacznie wszystkich obserwuje. Nie każdy ma szczęście dostać obrazek. Przede mną nikt go nie dostał. Kiedy podszedłem na górę, nagle zobaczyłem przed sobą uśmiechniętą twarz zakonnika i wyciągniętą rękę z obrazkiem św. Jakuba. To było największą nagrodą za 20 dni mozołu – mówi Kopacz. Oczywiście uściskał figurę św. Jakuba. Podziękował mu za to, że dotarł do celu. Jakie było jego życzenie? Pozostanie tajemnicą.
Czego oczekiwał po tej wyprawie? – Nie wiem. Może chciałem znaleźć sam siebie? Może wierzyłem, że już na początku tej drogi, gdzieś za którymś zakrętem, będzie na mnie czekało moje prawdziwe ja? – zastanawia się. – Dzisiaj wiem, że najważniejsze w mojej drodze było pokonanie własnych słabości, poczucie skazania na własne siły na szlaku – mówi.
Kiedy po powrocie do domu zaczął opowiadać swoje przeżycia, żona namówiła go, żeby je spisał. W ten sposób powstał osobisty i bardzo refleksyjny dziennik podróży. Kilka miesięcy temu ten swoisty przewodnik Piotra Kopacza ujrzał światło dzienne.

Komentarze

Dodaj komentarz